tekst Irit Amiel, Agnieszka Piśkiewicz-Bornstein

Irit Amiel, poetka, pisarka w rozmowie opublikowanej pośmiertnie: „Całe spektrum moich pierwszych doznań, dobrych i złych, znajduje się w języku polskim. Ten język idzie za mną i jest ostatnim ogniwem łączącym mnie z moim dzieciństwem i z rozpaczą utraty naszego żydowskiego świata.

Agnieszka Piśkiewicz‑Bornstein: „Opuściłam wprawdzie Polskę dla Izraela, ale język poszedł za mną, bo człowiek emigruje z kraju, ale trudno mu wyemigrować z języka” – powtarza pani często.

Irit Amiel: Był czas, zwłaszcza podczas pierwszych lat w Kraju, kiedy chciałam od tej mojej polskości uciec, chciałam ukryć ją głęboko, intymnie, bo jednocześnie bardzo ją kochałam, ale to mi też przeszkadzało. Przecież byłam nową imigrantką po drugiej wojnie światowej, dipiską, i starałam się wtenczas zakorzenić, żeby choć wyglądać jak rdzenna saberka i Izraelka. Udało mi się nauczyć hebrajskiego tak, by pisać w tym języku i przekładać z niego i na niego, ale polszczyzna na zawsze pozostanie w moich trzewiach, na zawsze będę rozbiegana – czy rozlatana – między polskim a hebrajskim. Języki międzynarodowe należą do tej skrzynki z narzędziami na życie, które dzieci chłoną, dorastając w kraju, gdzie rodzice postanowili żyć czy też od zawsze żyli. Im jestem starsza, tym lepiej rozumiem, że hebrajski, mój obecny język, to jest ten nowy, ten nabyty. W polskim jestem urodzona, on jest wrodzony. Moje oczy pozostaną na zawsze wierne literom łacińskim. Języki to klucz, to wytrych do świata. Można czytać Goethego po niemiecku, Szekspira po angielsku, Hanocha Levina i Torę po hebrajsku, Szymborską i Tokarczuk po polsku.

Wytrychem do czego jest dla pani język polski?

Polski mam wszędzie w sobie, to jest mój pierwszy język. Jest w moim krwiobiegu, jak to język ojczysty. Nie łączę polskiego z Polską czy Polakami, nie łączę języków z krajami. Ja mieszkam w Izraelu, a polski mieszka we mnie. Hebrajski i jidysz łączą się z żydostwem, to zdecydowanie tak. Im starsza się robię, tym polski staje się mi bliższy, znowu, jak dawniej. Nie tylko polski, ale też kultura polska, nowości, ale i klasyka, na przykład Mickiewicz. Mam taką koleżankę, która, jak tylko mówię do niej przez telefon: „Halo, Władeczka!”, to ona już płacze, bo tylko jej rodzice tak ją nazywali swego czasu. Prosi mnie o „Tato nie wraca” i ja z pamięci deklamuję jej to cudo przez telefon: „Pójdźcie, o dziatki, pójdźcie wszystkie razem, za miasto, pod słup na wzgórek, tam przed cudownym klęknijcie obrazem, pobożnie zmówcie paciórek. Tato nie wraca; ranki i wieczory, we łzach go czekam i trwodze; rozlały rzeki, pełne zwierza bory i pełno zbójców na drodze…”, i ona już zalewa się gorzkimi łzami do słuchawki. W dzieciństwie ojciec czytał jej to przed spaniem, to jest jej „Aaa, kotki dwa”. A ja mam ten wiersz w głowie, od kiedy jeszcze czekałam na rodziców w czasie wojny i wierzyłam, że znów ich zobaczę.

W ilu językach żyje pani na co dzień?

W trzech, może czterech. Przede wszystkim w hebrajskim, który łączy mnie z moją rodziną i życiem w Izraelu. Oczywiście w polskim, w którym nadal dużo czytam i piszę, i rozmawiam z panią. Trochę w angielskim, którym posługuję się na co dzień w kontakcie z moją gosposią pochodzącą ze Sri Lanki. Angielski jest tak przyjaznym językiem, że można sobie zawsze dać radę. Dzięki też temu właśnie, że jest tak przyjazny, zostanie współczesnym lingua franca. Przekładać mogę z angielskiego, z niemieckiego jest mi już trudniej. Lubię mówić w trzech językach, z dodatkiem jidysz, mianowicie: po polsku, po hebrajsku i po angielsku. Poziom opanowania języka umożliwiający pisanie to tylko hebrajski i polski. To, że rozumiem po angielsku, ma ogromne znaczenie dla mojej twórczości, bo otwiera możliwości podążania za tłumaczeniem, co czasem może być tak naprawdę problemem – mogę kłócić się o każde słowo! Na co dzień muszę decydować, który język wybrać. Na przykład, w jakim języku będę liczyć, kiedy robię ćwiczenia na nogę albo kiedy ogarniam rachunki do opłacenia. Po hebrajsku zapisuję sobie tylko codzienne sprawy do załatwienia.

Dlaczego po hebrajsku?

Bo one będą działy się po hebrajsku. Przyjdzie Eitan na przykład naprawić dach, a on nie mówi po polsku. To się dzieje automatycznie… Raz tak, raz tak. Zależy od tego, w jakim języku i wokół kogo dzieje się sprawa. Telewizja na przykład jest po hebrajsku, więc komentuję, oglądając, po hebrajsku. Hebrajski jest dla mnie kijem, z którym chodzę po Izraelu. Cała reszta języków jest podporą.

Jak się pani zdenerwuje, co się pierwsze ciśnie na język?

A cholera! Cholera jasna! To zawsze mówię… Ale wszystko zależy od ciężkości i w jakim języku się coś dzieje, i wokół kogo.

Saul Czernichowski, który jak pani, urodził się w diasporze i przeniósł do Izraela, w jednym ze swoich wierszy napisał: „jesteśmy tylko i wyłącznie odbiciem swego rodzimego krajobrazu”. Gdyby miała pani wskazać w sobie to „odbicie”, co by nim było?

Język. Bardziej niż wszystko inne. Dzieciństwo – przez to, że stracone. A potem cała czarna chmura Zagłady. Bez dwóch zdań. Powtarzam to w rozmowach, w wywiadach i książkach: rodzimy się w jakimkolwiek kraju, mówi się do nas jakimkolwiek językiem, matka w tym języku nam śpiewa i nas strofuje, ojciec nas w tym języku rozśmiesza, i staje się ten język najistotniejszym językiem naszego życia. Wdziera się nam w dzieciństwie w sam obieg krwi i tam pozostaje już na zawsze, na całe życie. Można nauczyć się potem wielu innych pięknych języków, ale żaden nie zaszumi, nie zaszeleści w sercu tak pięknie, jak ten dziecięcy, dziewiczy, ten, w którym odsłania nam się po raz pierwszy świat. A ja urodziłam się w Polsce i całe spektrum moich pierwszych doznań, dobrych i złych, znajduje się w języku polskim. Nazywam go moim szeleszczącym, macierzystym językiem. W języku polskim mówili do mnie rodzice, w języku polskim odkrywa mi się i o mały figiel nie zamyka na zawsze świat. Ten język idzie za mną i jest ostatnim ogniwem łączącym mnie z moim dzieciństwem i z rozpaczą utraty naszego żydowskiego świata. I tylko właśnie dzięki mojej świetnej znajomości polskiego udało mi się przeżyć. Rodzice uczulali mnie na błędy, jakie robili Żydzi, i jak miałam nigdy nie mówić.

Na przykład?

Na całe życie zapamiętałam mamę, jak pouczała mnie przed moim wyjściem z getta na „aryjską stronę”: nigdy nie mów „rogowy dom”, tak mówią tylko Żydzi. Mówi się: „dom narożny”. Albo: „dlatego bo” – tak też podobno mówili tylko Żydzi, a ja miałam mówić: „dlatego że”. Uczyła mnie tego nie po to, żebym pięknie się wysławiała, lecz żebym przeżyła, żeby nie rozpoznano, że jestem Żydówką. Dlatego również nikt nigdy nie odważył się na mnie powiedzieć „żydówa”, dopiero po wojnie, z tymi nogami.

Przypomni pani?

Na szkolnym boisku szła za mną grupa dziewczynek z innej klasy i z premedytacją, głośno powiedziały o mnie: „Dlaczego te żydówy mają zawsze takie grube nogi?”. Zrozumiałam, że to jest ciągle to samo, ten sam śmierdzący, przedwojenny antysemityzm i nie wolno mi tam zostać ani chwili dłużej. Przed wojną i w jej trakcie mówiło się w Polsce, że ktoś
ż y d ł a c z y, to znaczy: mówi po polsku tak, jak mówi się po żydowsku, z mocnym akcentem, melodią języka. To było w powietrzu, mówiło się: „on nie może wyjść na »aryjską stronę«, bo tak żydłaczy, że go zaraz przydybią”. A wszystko, co negatywne, to 
z a ż y d z a n i e! Nadal tak jest. Można sobie zażydzić spodnie czy zeszyt – czyli ubrudzić. Mówiło się, że Żydzi śmierdzą czosnkiem i cebulą, bo faktycznie jedli tego sporo, bo zdrowe. Tak jak Włosi. Ale u Włochów jest to nadzwyczajnie seksowne.

(…)

Myślę sobie dziś, że jakbym była taką żydowską dziewczynką z religijnego domu, to nie przeżyłabym tej wojny na „aryjskich papierach”.

Świeckość pani pomogła?

Tak. Mogłam z łatwością udawać Polkę, polską dziewczynkę, chrześcijankę i nie przyciągać kapusiów i szmalcowników, od których roiło się dosłownie wszędzie, przez całą wojnę. Ten język mnie uratował, ta moja dobra polszczyzna. W domu oprócz radia był też patefon, nabytek tatusia, i dzięki temu do dziś pamiętam wiele polskich piosenek, zwłaszcza te wszystkie tanga: Chryzantemy złociste, Tango notturno. To były czasy, kiedy żelazka i tanga miały dusze, nie człowiek. Na tym wyrosłam. Oni nie grali tam Jidysze mame, tylko Miłość ci wszystko wybaczy, rozumie pani? Gdyby mówiono do mnie w jidysz, to nie znałabym tak dobrze polskiego. A u mnie było: „Aaa, kotki dwa”. Nota bene, jest to chyba jedyne zdanie w języku polskim, które zna cały mój ród, nawet trzecie i teraz czwarte pokolenie. Wszystkie moje dzieci i wnuki potrafią to zaśpiewać.

Nawet prawnukom śpiewa pani tę kołysankę?

Tak. Moje ręce już nie sięgają tak daleko, to jest już czwarte pokolenie, oni mają swoich dziadków, ale tak, ciągle jeszcze tak.

 

Całość rozmowy przeczytają Państwo w książce „Ostatnie fastrygi. Irit Amiel w rozmowie z Agnieszką Piśkiewicz-Bornstein”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Śląskiego

Autorzy

  • (ur. 5 maja 1931 r. w Częstochowie, zm. 16 lutego 2021 r. w Ramat Gan) – ur poetka, pisarka, tłumaczka. Wyprowadzona z częstochowskiego getta przez ojca, wojnę przeżyła na aryjskich papierach. W 1947 roku przyłączyła się do organizacji Bricha i nielegalnie przedostała się do Palestyny. Autorka tomów poezji: Egzamin z Zagłady (1994), Nie zdążyłam (1998) i Wdychać głęboko (2002) oraz dwujęzycznej antologii Spóźniona (2016) i przekładanych na wiele języków zbiorów opowiadań Osmaleni (1999) i Podwójny krajobraz (2008), obu nominowanych do Nagrody Literackiej Nike

    View all posts
  • (ur. w 1979 r.) - z wykształcenia anglistka, zaangażowana w projekty mające na celu ochronę dziedzictwa kultury żydowskiej w Polsce. Współautorka, wraz z Izykiem Mendlem Bornsteinem, książki o jego ocaleniu z Zagłady „B - 94 Siła Ocalałego”. Przełożyła na język polski wspomnienia ocalałych: Leona Zelmana („Po Ocaleniu”), Murraya Schwartzbauma („Co opowiedział mi Papa”) i Uriego Nachimzona („Polski Patriota”). W latach 2012-2021 pełniła funkcję asystentki literackiej Irit Amiel

    View all posts