tekst Stanisław Naklicki, zdjęcia Anna Majewska
Jeszcze niedawno w antykwariacie na telawiwskim Tahana Merkazit można było kupić oryginalne plany budynku z lat 60. Trudno o lepszą miarę niepowodzenia niż chęć zarobku na szokującej różnicy między oczekiwaniami a rzeczywistością.
„To dziwaczne miejsce” – mówi Lavie Tidhar, izraelski autor science-fiction, zapytany o główny dworzec autobusowy w Tel Awiwie. W swojej powieści „Central Station” opisuje dworzec w dalekiej przyszłości jako międzyplanetarny port. Mnie również szybko zaczął się wydawać niepasującym elementem w układance Tel Awiwu, tego kosmopolitycznego, nadmorskiego miasta pełnego pięknych, szczęśliwych ludzi. Postrzegane przez pryzmat na wpół opuszczonego węzła komunikacyjnego, miasto nagle oddala się od wizerunku śródziemnomorskiej metropolii, a zbliża do bardziej stereotypowych wyobrażeń o Bliskim Wschodzie.
By dotrzeć na Dworzec Centralny – Tahana Merkazit – wystarczy podążać na wschód ulicą Levinsky, zaczynającą się targiem w dzielnicy Florentin. Można też wysiąść na stacji Hagana, jednym z trzech przystanków kolejowych w centrum Tel Awiwu, i skierować się na zachód. Pomiędzy nimi leży dzielnica Neve Sha’anan – po hebrajsku: spokojna osada. Niegdyś jeden z ambitnych projektów mieszkaniowych dla nowych osadników przybywających do Palestyny, dziś siedziba migrantów i uchodźców z Sudanu, Erytrei i innych odległych krajów, poszukujących w Izraelu pracy i schronienia.
Zaklęte rewiry
Gigantycznego molocha wklejonego w sam środek dzielnicy nie sposób przegapić. Nic dziwnego: telawiwski Dworzec Centralny to największy przystanek autobusowy na świecie. Jego betonowa, brutalistyczna bryła ma układać się w proste „L”, ale przez swój rozmiar i geometryczny architektoniczny rozmach zdaje się przyjmować inne kształty, gdy spaceruję wzdłuż jego murów. Każde wejście – jak zwykle w Izraelu – obsadzone jest ochroną, jednak ochroniarze nie reagują już, gdy bramka ciągle piszczy. Trochę tak, jakby detektor metalu stawał się portalem do innego świata, którym rządzą specyficzne dworcowe prawa. Bo nie wiem, jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w centrum Tel Awiwu – miasta przesyconego konsumpcją – znajduje się przestrzeń handlowa i społeczna, w której znakomita większość lokali świeci pustkami. Spacer po parterze rozpoczyna się ciasnym korytarzem ze sklepami z bielizną prowadzonymi przez przybyszów z Etiopii i Nigerii. Wyjście na główną halę sprzyja dalszej dezorientacji. To olbrzymia otwarta przestrzeń, ze ścianami i sufitem z surowego betonu, bez jednego nawet okna. Raczej zadaszona hala targowa niż nowoczesny budynek.
Wbrew złudzeniu, że wciąż znajdujemy się na parterze, tablica oznajmia, że oto jest poziom trzeci. Jedno spojrzenie przez balkon na niższe piętra i okazuje się, że są one niemal zupełnie opuszczone, przypominają wyrwę w ziemi. Gdzieś tam, w dole, na dnie Dworca Centralnego znajduje się schron nuklearny. Na poziomie trzecim z kolei muzykę słychać z wielu źródeł. Sprzedawcy z papierosami w dłoniach podkręcają głośniki z techno. Wzrok przykuwa stoisko, którego dach szczelnie okutany jest kolczastym drutem. Dominującym językiem wciąż jest hebrajski, choć domyślam się, że funkcjonuje on tu raczej tylko jako lingua franca, tak jak angielski w świecie na zewnątrz.
Poza czasem
Dworzec Centralny jest miejscem wyjętym z czasu. Trudno nazwać go futurystycznym: jego zapyziałe zakamarki i tanie ekrany ledowe niewiele mają wspólnego z dzisiejszymi wyobrażeniami o przyszłości. Nie da się go też nazwać reliktem przeszłości: jego wielokulturowy pejzaż w państwie zamkniętym dla nie-żydowskiej ludności napływowej jest dobitnym portretem postępującej hiperglobalizacji. Zamiast tego Dworzec Główny przypomina alternatywną wizję przyszłości znaną z poprzednich dekad: kojarzy się z Łowcą Androidów.
To nie powinno zaskakiwać. Zaprojektowany w latach 60. przez młodego Rama Karmi, miał wprowadzić brutalizm do zdominowanego przez Bauhaus Tel Awiwu. Aryeh Pilz, deweloper odpowiedzialny za budowę nowego dworca, planował zmienić budowlę w centrum telawiwskiego handlu i życia w ogóle. Od początku zatem budynek miał stanowić odrębny ekosystem, „miasto pod jednym dachem”. Spoglądając na tę posępną, mroczną przestrzeń, nietrudno dojść do wniosku, że coś poszło nie tak.
Dziś wnętrze dworca przypomina krajobraz po upadku. Barwniejsze miejsca na jego mapie przypominają kapsuły czasu. Do tej kategorii zalicza się ryneczek z kuchniami świata, czy centrum kultury jidysz – Young Yiddish, gdzie koncerty muzyki klezmerskiej odbywają się pod trzęsącym się od kół autobusowych betonowym sufitem. Jeszcze niedawno można tam było odnaleźć antykwariat, który wystawiał na sprzedaż między innymi oryginalne plany budynku z lat 60. Trudno o lepszą miarę niepowodzenia, niż chęć zarobku na szokującej różnicy między oczekiwaniami a rzeczywistością.
Nietrafiony projekt
Założenie, że tysiące mieszkańców miasta będą ściągały do Neve Sha’anan, wydawało się osiągalne pięćdziesiąt lat temu. Niegłupi pomysł: wsiąść do autobusu w nowoczesnym, wielofunkcyjnym kompleksie dworcowym, ale również tam zjeść, zrobić zakupy albo spotkać się ze znajomymi. Lavie Tidhar wspomina, że dziesięć lat temu jego gospodarz z Jaffy zabrał go do perskiej restauracji w Neve Sha’anan. Ściany obwieszone były zdjęciami celebrytów, którzy odwiedzili lokal przed trzydziestoma laty. Dzielnica miała wówczas inny potencjał.
Dziś jest bardziej niż oczywiste, że nikt nie otworzy tu modnej restauracji. Wzdłuż jedynego deptaka w Neve Sha’anan rozciągają się sklepy zaspokajające potrzeby wielu grup narodowych, dla których dzielnica stała się nowym domem. Etiopski bar i fryzjer rozdzielone są chińskim sklepem z elektroniką, po drugiej stronie ulicy mieszczą się filipińskie delikatesy. Turyści, owszem, przewijają się, najczęściej jako uczestnicy wycieczek organizowanych przez alternatywne biura podróży w Tel Awiwie, które chcą pokazać „inną twarz miasta”. Trudno odpowiedzieć na pytanie, czy jest to bardziej docenienie lokalnej mieszanki kultur, czy raczej „pornografia biedy”. Podobne wycieczki do paryskich czy londyńskich przedmieść mogłyby wywołać falę kontrowersji.
Zdaniem Tidhara mieszkańcy Tel Awiwu wolą przemilczeć istnienie Dworca Centralnego i Neve Sha’anan. Nawet jeśli to przesadzone stwierdzenie, ciekawy jest fakt, że jego powieść na temat Dworca – bestseller science-fiction na niektórych rynkach – w Izraelu sprzedała się jedynie w kilkuset egzemplarzach. Jako nieudany megaprojekt w kraju, który stoi podobnymi przedsięwzięciami, faktycznie może być solą w oku Izraelczyków. Pustynia Negew została okiełznana ryzami agrykultury i przekształcona w olbrzymią farmę słoneczną. Wybrzeże Tel Awiwu zamienione z kolei w idylliczną plażę i idealne zielone trawniki. A obok tego brudny, brutalistyczny potwór, zagłębie przestępczości i ludzi żyjących w szarej strefie.
Migranci w oazie spokoju
Istnienie Neve Shana’an wykracza poza wyobrażenia Izraelczyków na temat ich największej metropolii i samych siebie jako społeczeństwa. Wymagało czasu i wysiłku ze strony tutejszych twórców kultury, by zacząć pisać o różnorodności społeczeństwa Izraela. Wszelkie debaty pod kątem definicji społeczeństwa izraelskiego, nie mówiąc już oczywiście o „izraelskości”, skazane są zwykle na burzliwy przebieg.
Kosmpolityczność Tel Awiwu objawia się nie tylko wielością odwiedzających go turystów z Europy i Ameryki. Neve Sha’anan jest na swój sposób trzecim bytem w duecie Tel Awiw-Jaffa. Ani żydowskie, ani arabskie. Teoretycznie to miejsce przejściowe, gdzie migranci przyjeżdżają na chwilę, tak jak autobusy na Dworzec Centralny. Z drugiej strony ich obecność tam jest już stała i zapewne będzie się zwiększać. Pomiędzy Dworcem Centralnym, wieżą zegarową w Jaffie a Neve Tzedek można narysować trójkąt. Trzy dzielnice należące do jednego miasta, wszystkie istniejące współcześnie, a jednak każda należąca do osobnej kultury lub amalgamatu kultur. Podążając bokami tego trójkąta, na przykład Shalma Road, można ujrzeć Tel Awiw jako miasto rozciągnięte w przestrzeni, ale też w czasie. Od palestyńskiej Jaffy, przez Neve Tzedek, syjonistyczny projekt dwudziestego wieku, aż po Neve Sha’anan, arenę starcia współczesnego etno-państwa z wizją zglobalizowanej przyszłości, gdzie warunki dyktują migracje doby kryzysów politycznych i klimatycznego.
Autor
-
tudent polityki bliskowschodniej, obecnie przez rok na Uniwersytecie w Tel Awiwie w ramach wymiany studenckiej. Interesuje się bliskowschodnim procesem pokojowym, mniejszościami narodowymi w Izraelu i relacjami pomiędzy Polską a Izraelem. W wolnym czasie podróżuje po regionie. Marzy, by kiedyś przeprowadzić się do Jerozolimy.