tekst Karolina van Ede-Tzenvirt 

Na naszej granicy, w gaju oliwnym, nikt nie postawił muru. A jednak wciąż mamy poczucie, że on tam jest. Po jednej stronie my, uprzywilejowane stabilnością naszego kraju, po drugiej one – niepewne jutra żony, matki, muzułmanki. Na przekór politykom szukamy, jedne w drugich, człowieka. 

fot. Karolina van Ede -Tzenvirt

Arnona, zwana też starym Talpiot, cicha, zielona dzielnica Jerozolimy założona ponad sto lat temu. Wtedy jeszcze, wyrastając na peryferiach przyszłej stolicy, miała nadzieję na wielką, solową karierę. Ale Jerozolima rozwijała się szybko, rozpływała po okolicznych wzgórzach i w końcu Arnonę wessała. Wraz z nią eleganckie domy towarzyskiej śmietanki, intelektualistów, pisarzy i poetów. Z okien tamtych domów, tak zresztą jak i dziś, z postawionych niedawno bloków, widać było arabskie miasteczka, prawie zlewające się w jeden wielki ciąg typowej, gęstej zabudowy oblepiającej strome uliczki. Z czasem, po kilku silniejszych powiewach historii, miasteczka te stały się częścią tzw. Wschodniej Jerozolimy. 

Dom żydowski

Przyjechałam do Izraela ponad dwadzieścia lat temu. Zauroczona judaizmem, Żydami, Izraelem i Izraelczykami. Przez dwadzieścia lat nasycałam moją ciekawość, studiowałam to miejsce i jego mieszkańców, badałam jak antropolog i kulturoznawca – potem o tym pisałam, mówiłam, dzieliłam się moją miłością. Tu mnie nauczono, co to znaczy być Żydem, tu mnie wychowano na dobrą, kochającą swój kraj Izraelkę, patriotkę. Arnona objęła mnie jeszcze mocniejszym uściskiem. Nagle stałam się częścią silnej społeczności, poczułam się bezpiecznie, poczułam bliskość i przynależność. Nie zauważyłam nawet, kiedy dołączyłam do grupy szkolnych matek, zaczęłam rozpoznawać znajomych na ulicy, a sąsiedzi stali się niemal rodziną Kiedy trafiłam na listę osób donoszących codziennie gorące obiady świeżo upieczonym matkom z synagogi. Jako mieszkanka dzielnicy mogłam pójść i osobiście poskarżyć się w zarządzie, że chodnik jest za wąski. Ba! W końcu zaczęłam być aktywna, organizować lokalne imprezy, spotkania czy zbiórki używanych ubrań. Znalazłam się w domu – ciepłym, rodzinnym, żydowskim. Świat kręcił się wokół synagogi, żydowskich szkół, świąt i tysiąca micw, których dotrzymywanie wcale nie musi wiązać się z religijnością. Wspólnotę Żydów łączy poczucie jedności, przynależności do tej samej rodziny – i do tej rodziny mnie przyjęto.

W końcu jednak nasyciłam ciekawość, z jaką tu przyjechałam, co miałam odkryć to odkryłam, czego miałam się nauczyć – już wiedziałam. W centralnym momencie mojego życia znalazłam się zanurzona po czubek głowy w ciepłej, izraelsko – żydowskiej zupie. I w końcu, z ciekawości, wystawiłam nos ponad jej powierzchnię. 

Tamci

Zawiała lekka bryza. Zapach prosto z arabskiego miasteczka, które od Arnony odgradza jedynie oliwkowy gaj. Poczułam pieczoną pitę, usłyszałam śmiech dzieciaków wychodzących ze szkoły, potem furkot długich sukienek muzułmańskich kobiet odwiedzających naszą pocztę. Dlaczego tego wcześniej nie widziałam? Nie słyszałam? Czy wszyscy tutaj tak żyją? Trzymają nosy pod powierzchnią swojej własnej zupy i nie widzą, że mamy sąsiadów? Takich, którzy wyglądają inaczej niż my, którzy mówią innym językiem, modlą się w inny sposób (a chyba przecież do tego samego Boga)?

Ta obojętność zaczęła mi przeszkadzać, zaczęła dręczyć moje sumienie. Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego w izraelskich szkołach nie ma obowiązkowej nauki arabskiego. Dlaczego spotykamy się w tych samych sklepach, na linii graniczących ze sobą enklaw i nie umiemy się do siebie uśmiechać. Dlaczego nie wiemy, jakie święto obchodzą właśnie nasi sąsiedzi, dlaczego wściekamy się, że myjnia samochodowa jest zamknięta, nie zdając sobie sprawy, że “u tamtych” jest dzisiaj dzień wolny. Otrząsnęłam się z pierwszego szoku i postanowiłam działać. Przecież muszą być gdzieś dobrzy ludzie, którym takie spostrzeżenia też spędzają sen z powiek! Nie pomyliłam się. Są, ale jakby gdzieś na marginesie, walczą o swoje po jednej i drugiej stronie barykady. Stawiają małe kroczki, ostrożnie i po cichu, jakby bali się obudzić bestię. Dają światu czas, by we własnym tempie przyzwyczajał się, że w ogóle stoją na nogach. Takich organizacji, fundacji i wszelkiego rodzaju przedsięwzięć jest naprawdę wiele. To daje poczucie, że jednak coś się dzieje, że ludzki odruch jeszcze się tli. 

Pełna nadziei, z zapałem zaangażowałam się w kilka projektów, aż w końcu znów wylądowałam w trybikach lokalnego zarządu (minhal kehilati), który, w oficjalnej współpracy z jego odpowiednikiem z miasteczku obok, rozpoczął serię przedsięwzięć. Pieniądze na to wszystko popłynęły do nas z Ha-Keren le-Yerushalaim – The Jerusalem Foundation i szwajcarskiej Dear Foundation. Ku mojej uciesze wszystkie programy organizowane były jedynie dla kobiet. Wcale mnie to nie zdziwiło: bo kto ma tu ostatecznie zaprowadzić pokój, jeśli nie my? Takie jak ja.

Mniejsza już o to, czym w tych programach zajmują się fantastyczne dziewczyny – zarówno w hidżabach jak i w dżinsach czy zawiniętych na głowie chustkach i bandanach. Rozmawiamy, organizujemy, łączymy, zapraszamy do dyskusji, promujemy, uczymy się jedne od drugich. Ale przede wszystkim się poznajemy. Zaczynamy zaglądać za grubą kotarę rozwieszoną na środku ulicy. 

Bo u nas nie ma muru. Mur jest, owszem, ale trochę dalej. Kilka kilometrów w głąb miasteczek, przecina piękny krajobraz jak ostry nóż. Nasze sąsiadki mieszkają jednak w tzw. Wschodniej Jerozolimie, czyli w praktyce w dzielnicy obok. Dwie strony ulicy to dwa różne światy. Tu nie ma betonowej ściany, w gaju oliwnym nikt nie postawił zasieków. A jednak poczucie jest takie, jakby one tam były. Wiedza powszechna: nie wychyla się nosa poza ten wyimaginowany, wciąż jednak realny płot. 

Za kotarą odkryłam kobiety takie jak ja, jak my. Matki, żony, nauczycielki, bizneswoman, wesołe, smutne, wychowujące chore dziecko, robiące prawo jazdy, dorabiające, by opłacić studia czy urządzające nowo wybudowany dom. Oczywiście, różnica kulturowa istnieje, nie da się temu zaprzeczyć. Bariera językowa często utrudnia szczere kontakty.
Ale skupienie się i podjęcie próby wzajemnego poznania sprawia, że nagle wszystko staje się jasne. Jesteśmy kobietami, które historia i polityka postawiła naprzeciw siebie i zakazała się do siebie odzywać. Odkryłyśmy, że borykamy się z takimi samymi problemami. Szkoła, praca, dzieci, miłość, pieniądze. I że się boimy. My boimy się wjechać głębiej do ich miasteczka, one boją się chodzić same po naszych dzielnicach. Boimy się tego samego: konfrontacji ze zindoktrynowanym młodzieńcem z zaciśniętą pięścią, kamieniem lub nożem w ręku. Nawet zagrożenie wizualizujemy tak samo. 

Wraz z innymi Żydówkami odkryłyśmy, w jak uprzywilejowanym świecie żyjemy. Hulud nie może pójść, tak jak ja, ze skargą na wąski chodnik do urzędu, nie ma gdzie nauczyć się hebrajskiego, bez którego przecież na pracę poza Wschodnią Jerozolimą liczyć nie może. Sanaa nie ma komu opowiedzieć o tym, że uderzył ją mąż. Policja nie zrobi tam nic. Po naszej stronie kotary jest bogatszy, lepiej zorganizowany świat, w którym kobieta w kryzysie może liczyć na pomoc. 

Sprawy codzienne

Polityka nie miesza się w nasze rozmowy, choć nie można zaprzeczyć, że temat wisi w powietrzu. Niełatwo jest budować mosty nad rwącą rzeką niekończącego się konfliktu. Nie podejmujemy prób obrony swoich racji, nie wyrzucamy na stół argumentów, nie angażujemy się w dyskusje. W naszych staraniach przyjęłyśmy inny format. Działamy wśród spraw codziennych. W obliczu gordyjskiego węzła sytuacji, staramy się znaleźć sposób na życie razem. Szukamy, jedni w drugich, człowieka. Po dwóch stronach granicy stoją ludzie: dzieci, matki, ojcowie, dziadkowie. Nie są z gruntu źli, nie czyhają na nasze życie. W miażdżącej większości zajęci są swoim własnym. Dziećmi, nauką, małżeństwem, szukaniem szczęścia. 

Przyjęło się, że mamy ich nie zauważać. Przez garstkę złych ludzi, przez polityków, terroryzm mamy przekreślać tych dobrych, którzy po prostu chcą żyć. Męczy mnie to. Dlaczego miałabym ich nienawidzić, uważać za obcych, nie chcieć ich wpuścić w moje kręgi? Czego się boję? Czemu mam siedzieć tylko we własnej, ciepłej zupie? Znać tylko własne święta, gotować obiad tylko rodzącej z synagogi? 

Ciche przyjaciółki

Ostatni konflikt zbrojny z maja 2021 roku zatrząsł naszym projektem w podstawach. Nagle nastąpiła cisza. Nam nie wolno było pojechać do naszych koleżanek. One nie miały pozwolenia od swojej starszyzny na spotykanie się z Żydami. Po jakimś czasie nieśmiało zaczęłyśmy wysyłać sobie wiadomości. Ukradkiem słałyśmy wyrazy smutku, żalu, żałoby po ofiarach, naszej solidarności z cierpieniem. Najczęściej były to po prostu serduszka i emotikowe całuski – z braku wspólnego języka. Nitka się nie urwała. 

Dziś nasze działania znów idą pełną parą. Zaraz festyn sztuki i rękodzielnictwa palestyńskiego, potem spotkania dzieci, a w planach tablice porozstawiane w strategicznych miejscach w naszej dzielnicy z podstawowymi wyrażeniami po arabsku i hebrajsku. Nasze ulotki wciąż krążą tylko po Whatsappowych grupach. Nie ogłaszamy się w mediach społecznościowych, nie pokazujemy wspólnych zdjęć na Facebooku. Nasze arabskie sąsiadki nadal boją się przyznawać do współpracy z Żydówkami. Lepiej by ich twarze czy nazwiska nie dotarły do niektórych kręgów. Zmiany następują powoli i boleśnie. 

Może jestem zbyt krótko w Izraelu, może wciąż niczego nie rozumiem. A może fakt, że w moich żyłach nie płynie krew zranionego, złamanego żałobą po wielu wojnach Izraelczyka sprawia, że wciąż mam nadzieję? I że dla mnie tam, za murem – i tym niewidzialnym, i za tym z betonu – są po prostu ludzie. W związku z tym niedawno zapisałam się na arabski. 

fot. Karolina van Ede -Tzenvirt
fot. Karolina van Ede -Tzenvirt
fot. Karolina van Ede -Tzenvirt
fot. Karolina van Ede -Tzenvirt
fot. Karolina van Ede -Tzenvirt

Autor

  • (ur. w 1977 r.) dziennikarka, prelegentka i prowadząca program kulinarno - kulturowy o Izraelu „Feesten & Falafels” w holenderskiej telewizji Family 7 . Redaktorka „Kalejdoskopu” i wydawczyni portalu. Autorka przewodników po Izraelu oraz książki „Zostawić za sobą świat. O poszukiwaniu tożsamości”. Mieszka w Izraelu od ponad 20 lat.

    View all posts