tekst Tytus Kamil Rolski
Urodziłem się w Kutnie, mieście magicznym, w którym od wieków spotykały się narody. Spotykali się też ludzie. Hrabia Piotr, a może raczej Petr, który uciekł z bratem biskupa Wojciecha do Polski zamienił swoją Kutną Horę na Kutno. Źródło, ku któremu jego rumak skłonił swe chrapy stało się zwieńczeniem jego wędrówki. Giermkowie rozkulbaczyli mu konia, a on zrozumiał, że jego ucieczka dobiegła kresu.
Wielowiekowe spotkania narodów właśnie w tym niezwykłym miejscu, przez splot różnobarwnych nitek tkają dość gęstym ściegiem niepowtarzalny arras z panoramą miasta. Często tworzą się na nim zawiłe kołtuny, prawdziwe węzły gordyjskie o fantazyjnych kształtach. W kłębowisku tym ludzie już nie są tak pewni, które z nitek należą do ich dziedzictwa: czy te frędzle to fragmenty tałesu, czy może sarmackiego kontusza; a może to len ze zwykłej chłopskiej koszuliny? Przepełniające uliczki zapachy to albo smakowity czulent, albo już ciulim, na wspomnienie którego wielu moim kolegom z chederu ciekła ślinka, choć jeść tego nie mogli, bo trefne. Zakazany owoc.
Może jest tak, że jedynie tutaj nuta skoczna, słowiańska odnajduje się wśród smętnej, jęczącej z nostalgii za kamienistą Judeą i właśnie w Kutnie taki przeplataniec staje się możliwy? Tego nie jestem pewien, ale wiem, że wszystkim mieszkańcom i gościom moje miasto dawało cień w skwarny dzień, podawało kubek studziennej wody, może i z utrąconym uszkiem, ale kto by na to patrzył w tak upalnych okolicznościach. Gdy dni się skracały, miasto ścieśniało swą zabudowę, domy wydawały się bardziej przysadziste, jakby napuszały się w oczekiwaniu chłodu, zupełnie jak kaczki nad Ochnią, które łapczywymi wymachami pod pióra wtłaczały powietrze, by zapewnić sobie ciepło w słotne i mroźne dni.
Moje Kutno nie ograniczało się do ulicy Senatorskiej, zawsze ciągnęło mnie gdzieś dalej, poza mury chederu, dość szybko straciłem z oczu barokowy zarys frontonu synagogi podpierany przez cztery obłe kolumny. Przepełniał mnie głód, chciałem czegoś więcej, chciałem poznać horyzont poza miastem naiwnie sądząc, że niebo piękniej błękitnieje u innych, w egzotycznych dla mnie krainach. Nie mając pieniędzy na podróż nauczyłem się czytać w językach narodów, które podziwiałem. Marzyłem, by kiedyś na własne oczy zobaczyć ich niebo. Książki były moim najwierniejszym przyjacielem. Okazało się jednak, że nie zostanę rabinem jak chciał mój tate, bo zaczytywałem się w niewłaściwych lekturach. Schiller, Lessing i Goethe w towarzystwie Prusa i Tołstoja kupili mi bilet w jedną stronę: już nie było powrotu do zacisznej salki, w której z nosem w Księdze studiowałem święte znaki Pisma.
Znaki innych języków kusiły mnie z tak przemożną siłą, że ani się spostrzegłem jak sam zacząłem uczyć innych, pomagać im przedzierać się przez gąszcz tych odmiennych alfabetów, wyławiać znaczenia, konteksty i niuanse, zupełnie jak ogary niuchające tropy śledzonej zwierzyny na łowach.
Moja długa droga pokazała mi wiele wspaniałych i równie przejmujących miejsc. Ze zdziwieniem jednak za każdym razem zauważałem, że horyzont wszędzie był taki sam jak w mym rodzinnym Kutnie, tak samo otulał pole widzenia; w zależności od stanu mego ducha to otwierał mnie na świat, to w nim więził, jak skazańca, któremu brak w płucach powietrza, jak wyciągniętą z wody rybę łapiącą beznadziejnie haust za haustem.
Mojej żonie, Matyldzie, mym synom i córce trudno było pojąć ten mój nieustanny głód nowych miejsc, ten mityczny niemal rys, niespokojny duch budzący się we mnie raz po raz, czy to w Berlinie, Petersburgu, Paryżu czy Palestynie. Gnała mnie nawet za ocean kolejna odsłona życia, której znajdywałem nazwy i składałem z nich rozdziały kolejnych książek. Sam nie wiem kiedy zaczęła się ta gra.
Czytając książkę za książką znalazłem w sobie odwagę, wręcz nieodpartą pokusę, by dopowiedzieć świat po swojemu. Pisząc co dnia, niemal bez reszty pochłonęły mnie słowa bijące ze mnie zupełnie jak woda ze źródła, które odnalazł hrabia Piotr z Kutnej Hory. Może wody tego źródła spływały ku Ochni, a może było ono zupełnie gdzieś indziej?
Nowe frazy, zapełniające moje myśli przenosiłem z upodobaniem na papier. Czasami nachodziła mnie ochota i pisałem od lewej do prawej, delektowałem się odmiennym chrobotem miękkiego ołówka. Ten o twardości 3B był moim ulubionym łącznikiem myśli z kartką papieru, z tym miejscem narodzin i zarazem wiecznego spoczynku dla zdań, akapitów, rozdziałów – tuż przed ich wyruszeniem w świat. Zupełnie jak ja z mojego Kutna, jak każdy młody człowiek marzący o innym życiu wśród odległych, niecodziennych krajobrazów.
Nawet dzisiaj w pobliżu zadbanych ręką osadników piaszczystych wydm Bat Jam wpatruję się w słonawy horyzont rozciągający swe ramiona nad równiną Szaron i po przymknięciu powiek zdaję sobie sprawę, tak, pamiętam wyraźnie, że horyzont w Kutnie tak samo mnie kusił, witał co dnia tym samym bezustannie zachęcającym do wędrówki rozpłataniem. Teraz jednak doszło nieoczekiwane poczucie, że nie zdołałem nauczyć się języka ptaków. A znałem ich w Kutnie mnóstwo: pliszkę, drozda, wilgę, ziębę czy sójkę. Tutaj spotyka się pokrzewki i mysikróliki, które śpiewają z tak tęsknym zacięciem, że ciężko mi przychodzi zasypianie: każdy trel przypomina delikatne trącanie źdźbła o źdźbło, w upalnym klimacie, nawet po zmroku długo zapada w pamięć, zawiesza się, zastyga wraz z myślami w tym gęstym powietrzu.
I już tak niewiele pozostaje. Zmieści się to pewnie w dłoni małego chłopca, którym wciąż chcę być. Tam, nad Ochnią podczas dziecięcych wypraw do tajemnych miejsc naszej łąki, do pagórków porośniętych leszczyną, olchą i bluszczem (cóż za dziwaczne zestawienie) podąża jak cień mój tłumiony przez lata szept. Ten conocny, bardziej przypominający szloch, ten sprzed zapadnięcia się w sen kamienny, okaleczony przez świat. Nie ma już mojego Kutna. Nie ma na ulicy Senatorskiej dziewięciopolowego sklepienia. Nie ma stojącej w środku bimy. Pozostało kilka macew na Kircholu, jak wyrzut sumienia, który u ludzi pozostaje tylko przez kilka chwil. Lecz są to chwile, które swą innością dają drugi oddech, przypominają o tym brakującym płucu i – paradoksalnie – jest to oddech głębszy, jaśniejszy. Niektórzy potrafią zza tego oddechu wyłonić świat. Nawet ten najmniejszy, ten kolosalnie maciupeńki, pudełko zapałek, któremu winniśmy bić pokłony, bo jeszcze chce dawać nam schronienie, użyczać sklepienia naszym rozedrganym myślom. Tak, ten mały świat zamykający się w znaku przebaczenia jeszcze chce mnie nawiedzać, jeszcze daje mi szansę. Może nawet ostatnią. Tego nie wiem. Znam tyle słów, ale tego akurat nie wiem.
Chwała Przedwiecznemu za to, czego mi poskąpił, bowiem zaspokojenie znalazłoby mnie u drzwi kirkutu, a tak wciąż dobijam się do kolejnej historii światła, nawet jeśli brak mi ogłady – zresztą, nigdy się z tym nie liczyłem i zazwyczaj wyrazistym słowem odnajduję sumę zdarzeń, bo tylko to liczy się dla mnie naprawdę. Świat czerpał ze mnie całymi garściami, teraz ja próbuję jeszcze zawalczyć o swoją część, choćby to miały być okruchy. Boję się jednak, że pisany mi jest raczej ochłap, strzęp, drobina odłamana z okaleczonej macewy na Kircholu. Moi bracia w słowie, bracia bliźniacy serca to z pewnością powinowaci brzasku, który tak bardzo przypominają mi nieprzespane z przejęcia noce nad książkami i to wymykanie się ukradkiem na łąki nad Ochnią.
Wtedy, ponad sześćdziesiąt lat temu różowiejące niebo potrafiło odurzyć swym rysunkiem wrażliwego wyrostka. Bajeczny horyzont obiecywał niezliczone odsłony w coraz to innych miejscach. Istotnie, były to tworzące chwile – nigdy nie rozstawałem się ze Słowem, zawsze w dłoni gościł ołówek, druga przytrzymywała kartkę. Co dziwne, uległa bezradność wobec pokusy opisywania świata dała mi siły do przechodzenia z dnia w dzień, nawet pod prąd, nawet wtedy, gdy mówiono mi bym odpuścił. Pewnie zbyt często rozmawiałem z cieniem przyprawiając bliskich o troskę i pęki siwych włosów, ale dać sobie spokój z pisarstwem nie byłem w stanie.
Spaceruję czasami nad morze, w oddali majaczy Jafa, słucham nieśmiało zaczynającej się melodii, która dobiega z pobliskiej knajpki słynącej z pysznego humusu. Nie mogę uwierzyć, ale to dźwięki oberka z dziwnymi klezmerskimi cytatami, tu synkopa, tam niespodziewanie kolejna i czuję zapach czulentu, nie żaden humus, Boże mój, dom, horyzont nad Kutnem, dom.
Dom.
Inspirowane życiem Szaloma Asza.
Autor
-
(ur. w 1970 r. w Gdańsku) – nauczyciel języka angielskiego w katowickim technikum, autor wierszy i drobnych utworów prozatorskich. Pochodzi z rodziny wielokulturowej: ze strony ojca miał żydowskiego dziadka z Odessy i babcię Kaszubkę spod Gdańska, ze strony matki – babcię spod Grodna i dziadka z Kaszub. Włada wieloma językami; pisze po polsku, kaszubsku, śląsku, czesku, rosyjsku i niemiecku.