tekst: Basia Urban-Nino
Od lasów iglastych po kaktusy, od wypieszczonych skwerów po kamieniste zbocza wzgórz, od sielskich krajobrazów po checkpointy i militarne zasieki: trudno uwierzyć w to, że na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów to wciąż ten sam kawałek ziemi.
Krajobraz Autonomii Palestyńskiej i Izraela zaczęłam poznawać dzięki mojej pracy. Po raz pierwszy przyjechałam tu w 2004 roku dzięki dofinansowaniu na projekty młodzieżowe, które dostałam od rządu amerykańskiego. Ponieważ ludzkim zwyczajem jest doszukiwanie się podobieństw i kontrastów z miejscami drogimi sercu, to, co stało się wówczas z moim zmysłem obserwacyjnym wcale mnie nie zdziwiło: po uprzednim czteroletnim pobycie w przeróżnych zakątkach Bliskiego Wschodu oczy same wyłapywały podobieństwa, aby choć trochę poczuć się u siebie.
Odkryłam więc, że Stare Miasto w Jerozolimie bardzo przypomina te w Damaszku i Aleppo, z tą różnicą, że jest nieco mniejsze. Zachód słońca obserwowany z dachów jerozolimskiej starówki jest prawie identyczny jak ten oglądany z dachów (niezniszczonego wtedy jeszcze) Aleppo. To samo nawoływanie muezinów, te same okrzyki właścicieli gołębi, pragnących zachęcić swoich skrzydlatych pupili do powrotu do klatek. Nawet zapach kawy parzonej po arabsku jest ten sam. Sam fakt, że damasceńska starówka chlubi się dzielnicą chrześcijańską z osobną bramą (Bab Tuma) przypominającą jerozolimską Nową Bramę, był dla mnie dobrym przypomnieniem, że chrześcijanie w regionie Lewantu są obecni od czasów Chrystusa.
Podobieństw odkrywałam w nieskończoność, także w innych miastach. Głębszą więź między Ramallah i Ammanem zauważyłam od razu: w tym pierwszym budynki mieszkalne pokryte są białymi płytami z piaskowca, tak samo jak w Ammanie, który importuje palestyński kamień. W Ramallah miał zresztą swoją letnią rezydencję jordański król Hussein. Nie miałam wątpliwości, że Jaffa i Hajfa to bliźniacze siostry Bejrutu w Libanie i Latakii w Syrii.
Bez wątpienia krajobraz, który miałam przed oczami, nie tylko należał do Bliskiego Wschodu, ale wręcz był jego głównym składnikiem. Nagle uderzyło mnie, jak na przestrzeni stu lat granice nowych państw powstałe w wyniku porozumień politycznych krajów zachodnich dramatycznie w ten krajobraz zaingerowały, i jak wpłynęły na codzienność mieszkańców całego rejonu. Na przykład tutaj: między wybrzeżem Morza Śródziemnego i rzeką Jordan.
Gwałtowna zmiana
Podczas częstych podróży między Jerozolimą i Ramallah zaczęłam zwracać uwagę na różnice w krajobrazach oddzielonych między sobą zaledwie 10 minutami drogi.
Krajobraz palestyński był mocno zmilitaryzowany: wyraźna była obecność wojsk izraelskich i specyficznej infrastruktury wojskowej. Przy wjeździe do każdej wioski lub miasta można było zauważyć checkpoint – często z wieżą strażniczą, z przejściem dla pieszych lub tylko z pasami dla ruchu samochodowego, a czasem przejście z drutem kolczastym i korytarzem z siatki metalowej. Na każdym checkpoincie stali uzbrojeni żołnierze z bronią wycelowaną w podróżnych.
Po kilku miesiącach stałam się lepszym ekspertem w nawigacji przez sieć checkpointów niż najnowsze apki w iPhonie. Wiedziałam już, na którym przejściu zawsze są obecni żołnierze, na którym rzadziej kontrolowane są dokumenty (zarówno osadnicy i Palestyńczycy muszą przekroczyć checkpoint, ale ich traktowanie zależy od przynależności), a na którym zawsze można się wdać w kłótnię z wrednymi, uzbrojonymi po zęby pracownikami prywatnych firm ochroniarskich. Było też kilka checkpointów dla personelu misji dyplomatycznych i agencji Narodów Zjednoczonych, na których dyżurowali żołnierze mówiący po angielsku czy francusku. Ci zdawali mi się wręcz przyjaźni.
Przy wjazdach do wiosek palestyńskich sąsiadujących z osiedlami izraelskimi i Strefą C (czyli praktycznie na 60% Zachodniego Brzegu) obecne były ciężkie metalowe szlabany, które w każdym momencie można było opuścić i uniemożliwić wyjazd. Przez długi okres nie mogłam zrozumieć obecności checkpointów na drogach między palestyńskimi miastami. Jeżeli ich celem było zapewnienie bezpieczeństwa Izraela, to zrozumiałe były dla mnie checkpointy na drogach prowadzących do Jerozolimy lub Tel Awiwu, np. Qalandia, na których sprawdzano przepustki każdej osobie. Ale po co te same ograniczenia dla osób przemieszczających się wyłącznie po terytorium Zachodniego Brzegu (np. między Ramallah, Nablusem czy Dżeninem)? Zauważyłam, że jedynym skutkiem było utrudnienie codziennego życia przeciętnym mieszkańcom, stojącym w bezsensownych korkach. Po kilku latach zrozumiałam, że głównym celem tych checkpointów wewnątrz Zachodniego Brzegu było zapewnienie bezpieczeństwa osadników zamieszkałych tuż obok.
Nie sposób także nie zauważyć muru separacyjnego, który w zależności od lokalizacji wygląda inaczej: różni się wysokością i elementami zdobniczymi. W pobliżu miast i wiosek palestyńskich jest wysoki na osiem metrów, brzydki i szary (często „zdobiony” przez artystów, także tych sławnych jak na przykład Banksy), wzniesiony często dosłownie pośrodku ulicy. W praktyce tworzy sztuczne granice między sąsiadami i wręcz druzgocze życie całych wspólnot. W pobliżu wspólnot izraelskich (tj. osiedli nielegalnych w świetle prawa międzynarodowego lub miast położonych na „Zielonej Linii”, czyli na granicy z 1967 roku), mur wygląda jak ściana dźwiękoodporna, ozdobiona płytkami ceramicznymi. Jest bardzo estetyczny i sprawia wrażenie, że chroni naturę przed spalinami i hałasem dochodzącym z drogi.
Obecność muru i wojsk na niemal każdym zakręcie sprawiała, że nasuwały mi się setki pytań. Im więcej odkrywałam, tym więcej warstw konfliktu uwidaczniało się.
Zwłaszcza jedna kwestia zwróciła moją uwagę. Skoro miastom oddalonym od siebie tysiącami kilometrów, funkcjonującym pod różnymi reżimami, udało się zachować tyle podobieństw przez setki lat, to jak to możliwe, że tu, między Autonomią Palestyńską i Izraelem, w odległości kilku kilometrów i w przeciągu zaledwie kilkudziesięciu lat, wszystko tak dramatycznie się różni? Nie mam tu nawet na myśli kwestii kulturalnych. Sam krajobraz jest tego świadectwem.
Kaktus świadkiem
Niewątpliwie przyczyniło się do tego planowanie przestrzenne. Po kilku latach pobytu na Zachodnim Brzegu wracałam po raz pierwszy z Beer Szewy drogą numer 60, która przecina Zachodni Brzeg z północy na południe. Wjechałam na nią od południa (okolice Susji, obok Hebronu) i dojechałam do Jerozolimy. Nie mogłam uwierzyć, że przez cały ten odcinek, po obu stronach drogi widoczna była wyłącznie pusta, niezagospodarowana przestrzeń. Gdzie były wszystkie palestyńskie wioski, które odwiedzałam zaledwie dwa lata wcześniej? Co się stało z dziesiątkami tysięcy mieszkańców? Zaskoczyło mnie, że oznakowanie przy drodze prowadziło do osiedli izraelskich, droga skrzętnie omijała palestyńskie wioski i miasta, widoczne zaledwie z daleka, a oznakowania dojazdu do nich nie było lub było słabo widoczne. Pomyślałam wtedy, że to trochę tak, jakby nie istniały. Tak, jakby chciały przekonać, że Palestyna jest naprawdę „ziemią bez narodu”.
Do odkrycia tematu przekształcania krajobrazów potrzebowałam dobrych kilku lat, a największym pomocnikiem okazała się ciekawość mojej starszej córki. Pewnego dnia spacerując po Parku Kanadyjskim (ang. Canada-Ayalon Park) Natalia zapytała: „mamo, a od kiedy w lesie rosną kaktusy?”. Nie miałam bladego pojęcia. Mnie kojarzyły się z pustynią.
Tego wieczoru poprosiłam o pomoc wyszukiwarkę Google. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że sosny i świerki były intruzami w tutejszym ekosystemie. Po zgłębieniu tematu dowiedziałam się, że na miejscu palestyńskich wiosek wysiedlonych i zniszczonych w 1948 roku przez stronę izraelską, Żydowski Fundusz Narodowy (ang. Jewish National Fund) realizował praktykę sadzenia lasów iglastych. W efekcie całkowicie zmieniła ona krajobraz, a pozostałości po palestyńskiej egzystencji zniknęły.
A skąd te kaktusy w lesie? Otóż Palestyńczycy sadzili kaktusy na obrzeżach swojego kawałka ziemi lub na granicy wioski, jako naturalną barierę chroniącą mieszkańców przed dzikimi zwierzętami lub niepożądanymi napastnikami (przez gęstą barierę kaktusa podobno nie prześlizgnie się nawet wąż). Po wysiedleniu i wyburzeniu wiosek nie zwracano uwagi na kaktusy, które zachowały się w tym samym miejscu, gdzie stały przed 1948 rokiem. Dla Palestyńczyków kaktus stał się cichym świadkiem Nakby (arab. katastrofy), który obserwował wysiedlania i wyburzenia i do dziś jest ich świadectwem.
W ostatnich latach – już po nasiąknięciu najbardziej widocznymi elementami krajobrazu – oko i umysł zaczęły zauważać elementy mające coś wspólnego z Polską. W Izraelu jest ich wiele – mając także na uwadze rolę, jaką polscy Żydzi odegrali w procesie tworzenia państwa. Na Zachodnim Brzegu jest ich o wiele mniej. Ich odkrywanie jest szczególnie fascynujące dla moich córek, Natalii i Zosi. Bardzo ciekawy okazał się dla nas wątek niedźwiedzia Wojtka, który przybył do Palestyny z Iranu wraz z II Korpusem Armii Andersa, zatrzymał się z polskimi żołnierzami na Pustyni Judzkiej i rozumiał komendy w języku polskim. Ale z odkrywaniem nowych miejsc i polskich wątków pojawiły się też trudne pytania dziewczynek dotyczące miejsc historycznie palestyńskich, na których brakuje tablic upamiętniających ten rozdział naszej historii. Chciałabym, by kiedyś mogły je odkrywać i odwiedzać – z taką samą dumą, z jaką odkrywają wątki polskie.
Autor
-
(ur. w 1976 r.) – przemierza świat wzdłuż i wszerz. Na Bliski Wschód trafiła 18 lat temu, tuż po studiach w USA, zupełnie przez przypadek. Prowadziła projekty edukacyjne w Jordanii i Syrii. W Ramallah wspiera relacje polsko-palestyńskie oraz rozwój palestyńskiej młodzieży i jej dostęp do rynku pracy. W wolnym czasie, z córkami Natalią i Zosią, odkrywa naturę.
Urban-Nino Basia