tekst: Maria Piekarska-Baronet

W półcieniu smukłych sosen wyrasta wiele osobistych historii: zapisane na jednakowych kamieniach nie rzucają się w oczy i łatwo je zignorować. Mimo politycznie uwikłanych korzeni izraelskie lasy kryją ponad sto tysięcy upamiętnień, a każde z nich opowiada o żydowskiej miłości, stracie i życiu dalej – na przekór wszystkiemu.

Być może nikt dotychczas nie uchwycił zagmatwania wątków spiętrzających się w izraelskich lasach tak jak A.B. Yehoshua w opowiadaniu „Naprzeciw lasów” z 1968 roku. Jego bohater, student podejmujący pracę leśniczego na południu kraju, eksploruje mało imponujący młody las. Towarzyszy mu obawa przed możliwym pożarem i niepokój w związku z niewypowiedzianą arabską przeszłością miejsca. Zapuszczając się między rachityczne sosny dostrzega też coś, co przez kolejne dekady wyróżniać je będzie od swych zagranicznych odpowiedników: „Już całą godzinę krąży między drzewami i ciągle odkrywa coś nowego. Na przykład nazwiska ofiarodawców. Okazuje się, że to nie jest zwyczajny, anonimowy las, ale ma on nazwę, i to niejedną. Na licznych skałach przytwierdzono miedziane tabliczki. Wypolerowane, lśniące.Pochyla się, zdejmuje okulary i czyta.”

Imiona „czepiają się” studenta jak lepka materia – sosnowa żywica, która nie chce puścić. Moje pierwsze spotkanie z izraelskimi lasami było podobne do doświadczenia bohatera opowiadania. Wszechobecność porozrzucanych wśród drzew imion, gdzie każda ścieżka skrywa kolejne kamienie ze skąpymi informacjami na temat osób, którym są poświęcone, napełniała mnie zdumieniem. Myśl rozbrzmiewająca w głowie wnuczki polskiego leśnika była podobna do reakcji studenta Yehoshuy: jakże to dziwnie.

Dla Izraelczyków jednak nic dziwnego w tym nie ma. Tytułowe polskie przysłowie rozpoczyna się frazą „nie było nas, był las”, jednak w czasach jiszuwu sprawa wyglądała inaczej. Lasu nie było – i jak udowadniają dzisiejsze badania, nie było go także w czasach starożytnych. Jednak pionierzy sadzili drzewa widząc siebie jako rodowitych synów ziemi, pokrywających jej nagie wzgórza dla syjonistycznej idei rozkwitania pustyni.

Las przywieziony w sercu

Nowopowstałe gaje stanowiły nieraz nieuświadomiony pomost między Palestyną a krajobrazem pozostawionym za sobą. Choć udowadniano, że gorliwie sadzona sosna jest drzewem biblijnym, niezmiennie przywoływała wspomnienia diaspory. We fragmencie dziennika z 1943 roku jedna z mieszkanek kibucu Gewat zastanawiała się, czy rzeczywiście młody gaj nazwać można lasem, skoro nie było w nim tajemnicy i nikt nie mógł się w nim zgubić. A jednak nocą nadal był to las, który pozwalał na skrócenie drogi, a tym samym prowadził do „odległych przestrzeni, odległego zakątka, miejskiego targu między bagnami… i do bieli klasztornego muru”. Miejsce wśród bagien to już nie Emek Jizre’el, a Pińsk, z którego przybyli założyciele Gewat.

Mimo to sadzonki sosen zaszczepiać miały głównie poczucie związku z krajem, wprowadzając do niego jednocześnie bezcenny cień. Choć datki na sadzenie drzew nigdy nie stanowiły istotnego źródła przychodu dla Żydowskiego Funduszu Narodowego, budowały jego wizerunek w diasporze. Nie dziwi więc utrwalony do dziś (choćby za sprawą filmu Ephraima Kishona „Sallah Shabati”) obraz zagranicznego darczyńcy pozującego do zdjęcia z tabliczką ze swoim imieniem, pochylonego nad młodą sosenką o marnych szansach na przeżycie pośród rozgrzanych kamieni. Ten instytucjonalny cynizm do dziś przesłania prywatny wymiar żydowskiego fenomenu darowania drzew.

Za każdą sadzonką bowiem skrywała się osobista intencja stworzenia w czyimś imieniu żywego zielonego pomnika: dla uczczenia życiowego wydarzenia, wyrażenia szacunku wobec żyjącego, wspomnienia bliskich, którzy odeszli. W przedwojennej Polsce ofiarowano często nowożeńcom pojedyncze drzewka (w formie pamiątkowego dyplomu) sadzone w ich imieniu w Lesie Herzla w okolicach Chuldy. Opowiadanie ojca izraelskich lasów Josefa Weitza pt. „Kadisz w lesie”, wydane już w powojennej Łodzi, mówi samo za siebie: „Mylicie się, jeśli sądzicie, że drzewa te podobne są do drzew na całym świecie. Nasze drzewa w naszych lasach są jak żywe istoty, bo zawierają w sobie żywe dusze – wspomnienia przeszłości, nadzieje na przyszłość.”

Nie zapomnij o mnie

Niewątpliwie pełen wspomnień i nadziei był Las Męczenników, pierwszy ogólnokrajowy projekt upamiętniający ofiary Zagłady i największy las młodego państwa. Od 1951 roku ocaleli i bliscy ofiar zbierali się rokrocznie na nagich jeszcze wzgórzach Sza’ar HaGai, sadząc zalążki drzewek dla swych utraconych wspólnot. „Nowiny Izraelskie” z 1957 roku przejmująco opisują starszą kobietę o mlecznych włosach, która niesiona na wzgórze na rękach robotnika osobiście sadzi na pustym urwisku sadzonkę sosny: „Ten umowny lasek Męczenników Warszawy stał się prywatnym grobowcem rodziny pani o kulach, przekreślił w pewnym sensie potworność nienormalnej śmierci ludzi, którzy nigdy nie mieli grobu. Musi ona zasadzić drzewko, aby jej grób był piękny, wypielęgnowany”. I tak jak skonstatował pewien architekt krajobrazu, „żydowski imperatyw pamięci o zmarłych nabył odpowiednik krajobrazowy. Są to tablice, kamienie, rzeźby i imiona, zawsze imiona. Miejscami krajobraz czyta się niczym spacer po jizkor-buchu”. Wrażliwy obserwator nigdy nie będzie zatem w izraelskim lesie sam.

Kamienne wzgórza latami pozostawały rozczarowaniem dla tych, którzy z ufnością i żalem sadzili na nich siewki sosen. Truizmem jest stwierdzenie, że drzewa potrzebują lat, by stać się lasem – w tym przypadku lasem-pomnikiem. Kamień z wyrytym na nim nazwiskiem był antidotum na odwleczone w czasie „odsłonięcie” lasu-pomnika. Dziś kamieni z imionami jest w lasach ponad sto tysięcy. W słowach jednej z koordynatorek Funduszu: „Nie sposób tego nie zauważyć. Mógłby istnieć oddzielny Szwil Israel [hebr. Izraelski Szlak Narodowy-red.] leśnych upamiętnień”. 

Jednak ta kamienna wszechobecność sygnalizuje jednocześnie nieobecność tych, których imiona kamienie wymieniają, jak i tych, którzy zainicjowali ich wzniesienie i nigdy nie powrócili. Pozostawione w lesie latami kamienie są nie tylko ignorowane przez odwiedzających, ale niszczeją wskutek wandalizmu i czynników naturalnych. W swej przytłaczającej ilości oskarżane są wręcz o zihum ha-ja’ar, zanieczyszczanie lasu. Pracownicy Funduszu kąśliwie porównują je do macew, co ponownie przywodzi na myśl krajobrazy diaspory – zapomniane i zarośnięte żydowskie cmentarze.

Dla części Izraelczyków jednak lokalny las bezustannie i bezlitośnie ukazuje uwikłanie drzew w rywalizację o ziemię. Las jest dla nich nie tyle miejscem, co uosobieniem grzechów Funduszu – zachłanności, ekologicznej nieudolności, współudziału w Nakbie (arab. katastrofie) i antybeduińskiej polityki na Negewie. Zarzucają pozostałym: jak możecie tu pamiętać, skoro sam las powstał po to, by zapomnieć o arabskiej przeszłości? W tej mnogości antagonicznych znaczeń, intymne geografie prywatnej pamięci ustępują twardym izraelskim realiom.

Afirmacja życia

Już w 1998 roku Sigal Barnir pytała o społeczne skutki naznaczania izraelskich lasów miejscami pamięci. W obliczu jeszcze większej dziś gęstości zaludnienia i presji demograficznej na otwarte przestrzenie, jej pytanie tłumaczy współczesną politykę leśnych upamiętnień. Nie sadzi się już bowiem ku pamięci lasów czy drzew, lecz funduje punkty widokowe, miejsca piknikowe czy piesze ścieżki. To już nie lasy, a parki, „intensywne parki”, jak tłumaczy mi jeden z dyrektorów Funduszu. Jednak osąd, iż izraelski mariaż rekreacji i upamiętniania wynika jedynie z koniunkturalnej polityki Funduszu, byłby uproszczeniem. Spójrzmy choćby na przypadek lasu nieopodal Karmei Josef. Po wycofaniu się Izraela z półwyspu Synaj ewakuowano nie tylko osadników, ale też pomniki poległych tam żydowskich żołnierzy. Trafiły one, rzecz jasna, do lasu – i to z inicjatywy rodzin poległych. Zwany dziś Lasem Obrońców, co sobota wypełnia się muzyką, krzykami i oparami grillowanego mięsa przyrządzanego tuż obok kamienia z nazwiskiem. Czy to sacrum miesza się z profanum?

Opiekun upamiętnień w Funduszu mówi, że co prawda nikt nie będzie robił pikniku w Lesie Męczenników w Jom HaSzoa, ale nie każde takie miejsce musi przypominać świątynię. Dla rodzin pogrążonych w żałobie ważne jest, aby przestrzenie poświęcone ich bliskim były pełne życia. Podczas gdy smutek towarzyszy im przez całe życie, te rekreacyjne miejsca pamięci mają wywoływać coś przeciwnego – zachęcać do radosnej celebracji dalszego życia pomimo straty. Jedna z telawiwskich architektek opowiada jak wraz z bratem postawili w lesie bardzo długi stół dla dużych rodzin ku pamięci zmarłej babci będącej kochającym centrum ich rodziny. „Nie obchodzi mnie, czy piknikujący zauważą wogóle kamień z jej imieniem. Ważne, że ja o nim wiem” mówi. Ta leśna bezpretensjonalność nie neguje potrzeby pamiętania – lecz pamiętanie oznacza tu nie zadumę, a afirmację życia.

Bardzo często nic nie świadczy dzisiaj o proweniencji konkretnych lasów – osobiste intencje rozpłynęły się w krajobrazie dojrzałych drzew. Wzmianki o nich, odnajdywane w skrawkach archiwalnych gazet czy dokumentach Funduszu, wydają się być powidokami niechybnie utraconego przeszłego życia. Tymczasem upamiętniające drzewa spełniły aspiracje z początków państwa: tworzenia przestrzeni dla kolejnych pokoleń, pełnych cienia i nadziei wbrew niekończącej się w tym kraju stracie. Choć co roku trawią je pożary, niezmiennie odradzają się ze zgliszczy – i tak jak otaczający je ludzie, żyją dalej.

Autor

  • Maria Piekarska-Baronet

    (ur. w 1991 r.) – doktorantka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim, pracowała też w Muzeum POLIN i Forum Dialogu. Zajmuje się związkami między pamięcią a środowiskiem przyrodniczym. Od pierwszego wejrzenia zakochana izraelskich krajobrazach, rozdarta między lasem i pustynią.

    Piekarska-Baronet Maria