

tekst Rina Bodankin
Pierwszy rok w internacie przeszedł nam pod znakiem zdumienia. Dlaczego w sobotę nie działa komunikacja? Dlaczego w Jom Kipur zamyka się jadalnię, a w Pesach nie sprzedaje w sklepach chleba? I dlaczego nie obchodzi się Sylwestra? Przeważająca część naszego powojennego pokolenia wychowana została w całkowitej niewiedzy o judaizmie.


Być emigrantem – zawód na całe życie!” – pokpiwają z nas rodowici Izraelczycy. „Początek bez końca” – nazywa imigrację do Izraela Hava Alberstein (też zresztą emigrantka z Polski) w swojej piosence „Szarlja” (zniekształcona nazwa przejściowego obozu dla emigrantów – red.). Świat się kręci, ale Izrael kręci się chyba najszybciej i obecnie stoi na progu dalszych, krytycznych zmian. Z państwa, do którego przyjechałam ponad 50 lat temu, pozostały już tylko hamsiny.
Niedostateczny entuzjazm
Przyjechałam tu w maju, pod koniec lat sześćdziesiątych. Słońce prażyło, krajobraz raził w oczy ostrymi kolorami. W dzień mojego wyjazdu do internatu w Jerozolimie niebo pokryło się piaskiem hamsinu i mama zabrała ze sobą płaszcze przeciwdeszczowe, spodziewając się ulewy.
Internat, dziś położony prawie w centrum miasta, wówczas odizolowany był od niego niezabudowanymi, kamienistymi wzgórzami i jakaś kępką sosen dumnie nazywaną laskiem. W oddali majaczyły domki arabskiej wioski Bejt Dżala. W przyszłości na tych wzgórzach, zajętych w 1967 roku, miały powstać nowe dzielnice Jerozolimy. W soboty chodziliśmy do tej wioski piechotą na falafele. Było bezpiecznie – pierwsza intifada miała wybuchnąć dopiero dwadzieścia lat później.
Sam internat nosił nazwę „Wioski Młodzieży Syjonistycznej”, a jego wychowankowie byli imigrantami z wielu krajów. Młodzież z Polski, ta z kategorii „syjoniści do Syjamu”, wykazywała tu niedostateczny entuzjazm do syjonizmu i wyjątkowy brak wiedzy. Już pierwszego dnia zmieniono nam imiona. Zosia została przemianowana na Cofiję; Halinę, z jakiś niewiadomych powodów, zamieniono w kwiatek – Kalanit, a Ala została wesołą Alizą. Od razu weszłyśmy w tryby intensywnego dokształcania: historia Izraela i wojny wyzwoleńczej, izraelskie tańce i piosenki. Krakowiaka zamieniłyśmy na horę, „Wandę-co-nie chciała-Niemca” na bohatera – Trumpeldora.
W duchu świeckim i socjalistycznym
Tuż po wojnie sześciodniowej Izrael zalała fala patriotyzmu. Z radia płynęły wojskowe piosenki. W ramach służby wojskowej mieliśmy przenieść się do kibucu na Wzgórzach Golan. „Dlatego świadectwo maturalne nie jest konieczne” – tłumaczył czystą polszczyzną dyrektor internatu mojej przerażonej mamie. Można było się nauczyć jakiś przydatnych zawodów, jak zegarmistrz lub ogrodnik, a najlepiej od razu pracy na roli. Nie, w końcu nikt z nas nie poszedł do kibucu, który zresztą i tak powoli tracił swój ideologiczny status. Po dojściu partii Likud do władzy i po wielu ekonomicznych kryzysach przystosował swoją strukturę do prącego zewsząd kapitalizmu, ale nie uwolnił się od nieustającej krytyki za grzechy teraźniejszości i przeszłości. Ziemia uprawiana przez kibuce okazała się „zrabowana od obywateli”, a ich innowacja – wspólne sypianie dzieci poza domem – dała się poznać jako traumatyczne przeżycie dla najmłodszych.
Pierwszy rok w internacie przeszedł nam pod znakiem zdumienia. Dlaczego w sobotę nie działa komunikacja? Dlaczego w Jom Kipur zamyka się jadalnię? Dlaczego w Pesach nie sprzedaje się w sklepach chleba? I dlaczego nie obchodzi się Sylwestra? Przeważająca cześć naszego powojennego pokolenia wychowana została w całkowitej niewiedzy o judaizmie. W Izraelu budziliśmy trochę zdumienia, ale ogólnie nasza ignorancja traktowana była pobłażliwie. Przecież państwo było socjalistyczne, a ta mała grupka ortodoksów, odpowiedzialnych za religijne status quo, miała niedługo zaaklimatyzować się w świeckim Izraelu. Partia Pracy była u władzy od powstania państwa i tak miało trwać wiecznie. Jedyną partią religijną w rządzie była syjonistyczna Mafdal. Oczywiste było, że nowe pokolenie zostanie wychowane w duchu świeckim i socjalistycznym, bez nadmiernego wpływu religii.
Obalanie mitów
Późniejszy rząd Begina przyniósł ze sobą idealizację żydowskiego życia w diasporze i sentyment do religijnych tradycji, wbrew syjonistycznej idei wymazywania przeszłości. Dzieci z pierwszego pokolenia umiarkowanie tradycyjnych rodzin, wychowane w religijnych szkołach masowo otwieranych przez organizację „Sefardyjczycy Przestrzegający Przepisów Starego Testamentu” (Szas), przyjmowały ortodoksyjny tryb życia. Nadeszły czasy obalania mitów, postsyjonizmu porównującego syjonizm do kolonializmu terytorialnego i kulturowego, a także narastania narodowego nacjonalizmu. Wielokulturowość nie zezwoliła na narzucanie jednej centralnej idei, więc Izrael rozpadł się na wiele grup kulturowych, których wspólnym mianownikiem pozostał język hebrajski, żelazną ręką narzucony przez Ben Guriona jeszcze w czasach wielkich idei.
Nasz hebrajski powoli się poprawiał. Mówiliśmy z lepszym lub gorszym akcentem, ale on nie był wtedy ważny. Większość Izraelczyków mówiła z akcentem, łącznie z członkami rządu i posłami parlamentu. Dowcip z tych lat głosił, że gdyby nie paru gojów pochodzących z innych krajów, można by w Knesecie mówić po polsku.
Problematyczny akcent
Sytuacja zmieniła się powoli i niepostrzeżenie. Większością stało się pierwsze, a później również drugie pokolenie urodzone w Izraelu, dla którego hebrajski był już językiem ojczystym. Dopiero masowa emigracja z dawnego Związku Radzieckiego w latach 90. zmieniła mnie znów w świeżą imigrantkę. Mój akcent zdradzał rzekomo, skąd pochodzę – z Rosji oczywiście. „Dopiero przyjechała, a już jej się zdaje, że wszystko wie”, albo „wracaj do Rosji, jak ci się nie podoba” – słyszałam raz po raz. Okazało się nawet, że moje imię zmienione w internacie, naiwnie wybrane dla mnie do życia w utopijnym kraju bez różnic pochodzenia, jest nieadekwatne do tego akcentu. „Marina, Irina” – poprawiano mnie notorycznie.
Z biegiem lat hebrajski, mimo akcentu, stał się dla mnie językiem codziennego użytku w pracy, w domu, w towarzystwie i podczas korzystania z mediów. Oczywiście w pierwszym okresie po imigracji najlepiej czułam się w polskojęzycznym towarzystwie. Brakowało nam polskich książek. Hebrajski, z jego odrębnym alfabetem bez samogłosek i zwięzłą budową nie nadawał się do czytania dla przyjemności – co do tego nie mieliśmy wątpliwości. Tylko po polsku dowcipy naprawdę nas śmieszyły. Pokpiwaliśmy, z lekkim przerażeniem, z błędów językowych wcześniejszych emigracji. Czy po dekadzie pobytu poza Polską też będziemy tak kaleczyć język? Niemożliwe.
Snobizm na dobrą polszczyznę
A jednak, po latach braku kontaktu z Polską, w czasach przed erą Internetu, w naszych rozmowach zaczęły pojawiać się błędy. Były one szeroko dyskutowane i natychmiast korygowane przez innych rozmówców. Szczególnie uciekały nam odmiany. „Opiekuni czy opiekunowie?”- zastanawialiśmy się. „Opiekuni” – decydował w końcu jakiś samozwańczy specjalista i musieliśmy uwierzyć mu na słowo, bo przecież nie można było tego sprawdzić w telefonie. Natomiast poprawność pojedynczych hebrajskich słów, wtrącanych od czasu do czasu, nie zasługiwała na uwagę, chyba, że w celu tępienia makaronizmów. Książki z Polski, cudem przedostające się zza żelaznej kurtyny, przechodziły z rąk do rąk, a sytuacja w Polsce była jednym z głównych tematów rozmów.
Kiedy skończył się nasz snobizm na dobrą polszczyznę? Może po otwarciu stosunków z Polską, kiedy okazało się, że używamy anachronizmów? „Oj, jak dawno nie słyszałem tego słowa” – dziwili się nasi polscy rozmówcy. A może po prostu z upływem lat, gdy podczas towarzyskich spotkaniach polskiej emigracji błędy językowe przestały być już tak mocno korygowane, hebrajskie słowa zaczęliśmy wtrącać bez oporów, a spojrzenia pełne politowania zaczęto rzucać na robiących błędy w hebrajskim. Chyba wszyscy jeszcze czytamy po polsku – niektórzy tylko i wyłącznie w tym języku – ale napisanie czegoś w nowoczesnym stylu, jeszcze przy użyciu modnych zapożyczeń z angielskiego, jest już ponad nasze siły. W Polsce w korporacjach menadżerowie spotykają się w realu na eventach, na których obowiązuje dress code. My, polscy Żydzi mieszkający w Izraelu, bez słownika nie umiemy się już w tym połapać.
W końcu więc zostaliśmy Izraelczykami. Ale Izrael, w którym żyjemy, bardzo się zmienił. Tęsknię do tego Izraela, w którym tak trudno mi się było zaaklimatyzować; wpajającego zlepkowi imigrantów z całego świata nowo utworzony język, kulturę i mity; wierzącego w równość i demokrację, i pewnego, że jest najbardziej sprawiedliwym krajem na świecie.
Autor
-
urodzona i wychowana w Łodzi. Jako nastolatka wyjechała z rodzicami do Izraela. Absolwentka biochemii i zdrowia publicznego na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. Wieloletnia badaczka chorób nowotworowych w szpitalu Hadassa w Jerozolimie oraz kierowniczka funduszu na rzecz badań chorób zawodowych. Podczas warsztatów translatorskich zorganizowanych przez Instytut Polski wyróżniona za najlepszą pracę końcową. W tej chwili pracuje nad hebrajskim przekładem książki Mikołaja Łozińskiego „Stramer”.
View all posts