tekst Łukasz Kalużny

Polka, Żydówka, ocalona z Holokaustu, katoliczka, przyjaciółka głodnych i chorych. Działaczka na rzecz pokoju i umiłowana córka Izraela. Historia Stelli Zylbersztajn-Tzur wymyka się wszelkim schematom – i dlatego jest tak wyjątkowa.

źródło: Catholic Bishops’ Conference of England and Wales

Po raz pierwszy zobaczyłem ją przed ośmioma laty w klasztorze w Kiriat Jearim na wielkanocnym spotkaniu katolickich wspólnot hebrajskojęzycznych. Uśmiechnięta, żwawa starsza pani rozdawała ludziom pisanki z folklorystycznym wzorem. „To Stella, musisz ją poznać” – usłyszałem od znajomego. Od tamtego czasu nieustannie ją poznaję, i dziwię się ciągle, jak wiele może zmieścić jedno życie.

30 listopada Stella-Kochawa Zylbersztajn-Tzur skończyła 97 lat. Łodzianka z pochodzenia, wychowała się w niereligijnej rodzinie żydowskiej i odebrała wykształcenie w jednym z najlepszych żeńskich gimnazjów. Wybuch wojny pokrzyżował rodzinie plany: ojciec Stelli – Szulim Zylbersztajn – był komunistycznym aktywistą i zamierzał przywieźć rodzinę do ZSRR, gdzie już wcześniej przygotowywał im grunt pod przeprowadzkę. Podczas ucieczki na Wschód Stella wraz z matką Hają dotarły do Łosic, licząc na pomoc rodziny. Tam ostatecznie dopadły je antyżydowskie represje i wraz z innymi Żydami zostały zamknięte w tamtejszym getcie. W dniu jego likwidacji Stelli udało się uciec. Jej mama – podobnie jak reszta – zginęła w obozie w Treblince.

Bezpieczna przystań

Ze Stellą spotykam się w jej domu w Hajfie. Wita się ze mną bardzo ciepło, a w jej uśmiechu jest coś dziecięcego. Ostatnio widzieliśmy się w Jerozolimie na Starym Mieście i jak zwykle nie mogliśmy się nagadać. Przywykłem do tego, że otacza ją zawsze wiele osób, każdy chce z nią chwilę pobyć, o coś zapytać. Widać, że jest kochana i doceniana. A teraz – tu, w Hajfie – mamy czas tylko dla siebie.

Stella mówi to, co myśli. Opowiada. Komentuje i pyta. Nie boi się sprzeciwu czy krytyki. Jej głos jest jak brzytwa. „No kiedy przyjedziesz? Czekam na ciebie. Pamiętaj, mam dziewięćdziesiąt siedem lat…!” – słyszę w słuchawce, gdy wcześniej dzwonię zapytać ją o samopoczucie. Mieszamy hebrajski z polskim, choć Stella mówi w nim znakomicie i można by mieszania uniknąć. Siedzi teraz przykryta kocem na swoim ukochanym balkonie, z którego rozpościera się oszałamiający widok na hajfański port. Balkon przypomina podwieszany ogród. Docierają tu nawet korony drzew. Tu, jak mówi, modli się do Boga. Jak się modli? Aba, Aba! – Tato. Tak woła do Niego.

Zastanawiam się, czy to dobry moment. Znamy się przecież tyle lat. – Czy mogę cię zapytać o getto? – próbuję nieśmiało. W oczach pojawia się smutek. – Możesz pytać o wszystko – odpowiada.

Dziura w murze getta

Jako dziewczynka, która ocalała z łosickiego getta, kilkukrotnie, nie wzbudzając żadnych podejrzeń, przedostawała się do Warszawy. Przemycała jedzenie i odwiedzała rodzinę ojca w getcie warszawskim. – Do getta bardzo łatwo było wejść – wspomina. – Była tam taka dziura w murze, a ja byłam mała, zwinna. Po jednej stronie stał Polak i mnie przerzucał, a pod drugiej Żyd, który mnie odbierał. Jednemu i drugiemu dawałam po 10 złotych. Nie było to skomplikowane. W getcie byłam w sumie trzy razy, czasem tam nocowałam.

Stella wynosiła z getta przedmioty przekazywane jej przez rodzinę i sprzedawała je, przynosząc im potem pieniądze. Wizyty w getcie warszawskim wywarły na niej ogromny wpływ. Przeraził ją ogrom cierpienia, widok niepogrzebanych ciał, żebrzących na ulicach ludzi. Podczas jednej z takich eskapad została wydana Niemcom przez polskiego szmalcownika. Uszła jednak z życiem. Innym razem złapał ją granatowy policjant. „Żydówka?” – zapytał. „Jestem z Zamościa” – odpowiedziała i poszła dalej, bo jej słów nie miał on jak zweryfikować.

Udało jej się przetrwać wojnę. Wszystko dzięki polskim rodzinom z Łosic i okolicznych wsi, których po wojnie – ubiegając się dla nich o tytuły Sprawiedliwych wśród Narodów Świata – naliczyła ponad dwadzieścia. To w łosickim kościele spotkała się z chrześcijaństwem, które odpowiedziało na jej duchowe potrzeby. Zobaczyła je też w postawach tych, którzy ją ratowali. Po wojnie, przyjąwszy wcześniej chrzest i zdając maturę, wstąpiła do klasztoru karmelitanek. Do Izraela wyemigrowała w 1969 roku. Zamieszkała w Hajfie i liczyła na pozostanie w tamtejszym klasztorze. Zakonnicą była w sumie przez ponad 20 lat.

Blisko Boga

Po wyjściu z klasztoru (mówi mi eufemistycznie, że jego budynek „był dla niej za wielki”) pracowała w pomocy społecznej. Całym sercem zaangażowała się w pomoc ludziom: bezdomnym, biednym, chorym, uzależnionym. Wspierała przyjeżdżających do Izraela Polaków. Zakładała i kształtowała wraz z Danielem Rufeisenem wspólnoty katolików języka hebrajskiego. Gdy pytam o niego, podkreśla, że był to człowiek wielkiego formatu, kochający ludzi i niezwykle dobrze znający Biblię. To dzięki jego wysiłkowi katolicy mający korzenie żydowskie mogli modlić się po hebrajsku. Wspólnoty z sukcesem funkcjonują do dziś.

Od jednego z przyjaciół Stelli, księdza Romana Kamińskiego, usłyszałem, że zaadoptowała na odległość niepełnosprawną dziewczynkę z Indii (gdzie zresztą Stella gościła czterokrotnie). – Jest najwierniejszą z najwierniejszych. Daleka od typowej pobożności ludowej. Jest blisko Boga, to ukochana córka Ojca – mówi ksiądz. Stella – mimo odejścia z zakonu – pozostała praktykującą katoliczką.

 – Byłam ostatnio w Polsce. Kiedyś nie była taka piękna jak teraz – mówi Stella. – Tam, w Polsce, byłam u siebie, ale do czasu. Bardzo bolesne było dla mnie opuszczenie Polski. Teraz tu, w Izraelu, jest mój dom – mówi. – Usiadłam kiedyś na Górze Karmel i patrzyłam na zatokę. Doświadczyłam wtedy nieopisanego szczęścia. Zapragnęłam, by fragment tej ziemi był mój.

Tęsknota za pokojem

Dom, w którym dziś mieszka, Stella kupiła za grosze, a potem dobudowała piętro. – Kiedyś nie była to dobra dzielnica. A teraz domy kosztują tu miliony. – Mam najwspanialszych sąsiadów na świecie. Tu na dole mieszkają Druzowie, a tu Arabka. Pamiętasz, że mój dom kiedyś spłonął, prawda? A ja wyjechałam, miałam rozładowany telefon. Dopiero następnego dnia rano się dowiedziałam. Sąsiedzi mi go odbudowali, pamiętasz? – pyta. Pamiętam to doskonale. Widziałem wielokrotnie zatrważające zdjęcia pochłoniętego przez pożar domu Stelli.

Są obrazy, których nie może zapomnieć. Dlatego daje świadectwo, opowiada o wojennych doświadczeniach, pamięta. Spisała wspomnienia pod przewrotnym tytułem: „A gdyby to było Wasze dziecko? Wspomnienia antysemitki w getcie, komunistki w klasztorze i uniwersalistki wśród Ludu Wybranego, Umiłowanego”. Podkreśla w nich, jak wielką rolę w jej życiu odegrała matka Haja-Gitla, która nauczyła ją pomocy innym („jeśli chcesz, żeby Ci było dobrze z ludźmi, żyj tak, żeby ludziom było dobrze z Tobą” – powtarzała małej Stelli). Wspomnienia te spisała po pożarze swojego domu i zadedykowała swoim sąsiadom.

Zaangażowała się w protesty Naszim be-szachor, Kobiet w czerni, które w każdy piątek spotykają się na skrzyżowaniu ulic Ben Guriona oraz Ha-Gefen w Hajfie. Mówi, że protestuje w słusznej sprawie. I dla Palestyńczyków, i dla Izraelczyków, bo nie ma dla nich innej przyszłości niż pokój. – Kocham go – mówi stanowczo.

Rozmawiamy jeszcze długo: o niej, o Hajfie, najpiękniejszym jej zdaniem mieście Izraela. O kraju, który kocha z całych sił, i który jest jej prawdziwym domem. – Zostań jeszcze – prosi – tu u mnie zawsze jest dla ciebie miejsce! Czuj się jak w domu.

A ja wiem, że nie ma w tych słowach przesady.

fot. archiuwm autora
fot. archiuwm autora
fot. archiuwm autora

Autor

  • Łukasz Kalużny

    (ur. w 1987 r.) - filolog, kulturoznawca, wieloletni nauczyciel języka hebrajskiego w Fundacji prof. M. Schorra oraz w Szkole Języków Wschodnich UW; właściciel centrum językowego „Universa”. Dodatkowo prowadzi zajęcia z lektury ksiąg biblijnych i hebrajskiego biblijnego. Doktorant językoznawstwa w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych UW. Obecnie stypendysta na Uniwersytecie Ben Guriona w Beer Szewie, gdzie prowadzi badania nad metaforami kognitywnymi oraz judeo-włoskim.