tekst Karolina van Ede-Tzenvirt

Życie na wysokich obrotach nie pozwala Izraelczykom spokojnie usiąść do stołu w środku dnia. Szybkie jedzenie do ręki, w papierku, do zjedzenia na ławce, bez talerza i sztućców jest tu na porządku dziennym. Ewentualnej plamy z sosu na koszuli i tak nikt nie zauważy.

W biegu, szybko, byle jak, z kapiącą na chodnik tahini, ale za to – jak smacznie! Tak właśnie je Izraelczyk. Kiedy ma czas, wieczorem lub w piątek rano, usiądzie sobie spokojnie w kawiarni przy ustawionym na chodniku stoliku lub w jednej z nowo otwartych restauracji i zamówi soczystego steka albo izraelskie śniadanie. Zje powoli, koniecznie w towarzystwie, a śmiech, rozmowy i domawianie kolejnego drinka będą się ciągnęły w nieskończoność. Posiłek przy stole to w Izraelu ceremonia, radosne chwile z przyjaciółmi, rodziną i pokrzykującymi dziećmi. Czas wtedy nie gra roli.

Z kolei w ciągu dnia Izraelczyk na jedzenie nie ma czasu. Na ratunek głodnym spieszą niezliczone budki, okienka i – nie czarujmy się – obskurne knajpki oferujące fast food. I nie, nie chodzi o popularne sieciówki z hamburgerami (dostępne również w wersji koszernej) albo o średniej jakości pizzę sprzedawaną na trójkąty, na widok której szanujący swoją kuchnię Włoch zaniósłby się płaczem. Prawdziwy izraelski fast food jest naprawdę smaczny!

Niekoronowanym królem szybkiego jedzenia w Izraelu bez wątpienia jest falafel. Przekonani o tym są jego sprzedawcy, którzy chętnie nadają swoim budkom takie właśnie miano – „melech hafalafel” –  i robią to na wyścigi. Aż do czasu, gdy po drugiej strony ulicy, nie przejmując się konkurencją i kierując słynną izraelską hucpą – stanie kolejny lokalik i bezwstydnie przejmie władzę pod szyldem „melech malchei hafalafel” – czyli król królów falafela. Nic nie szkodzi – klientów starczy jeszcze na kilka takich przybytków w najbliższej okolicy.

Tym z większym apetytem (i budżetem) miejscowy street food do zaoferowania ma szoarmę. Ma lasim balaffa? [hebr. co do laffy?]  – wykrzykuje oblany potem sprzedawca rozkładając placek orientalnego chlebka przed galerią sałatek, hummusu i ostrych sosów. Każda szoarma to niemal dzieło sztuki – bo nie ma dwóch takich samych. Kilka ruchów ręką, tańczące łyżki z humusem, zhugiem, kiszonki i skwierczące mięso. Sprawne palce zawijają potem laffę w rulon, wsuwają w papierową torebkę i gotowe dzieło ląduje w rękach klienta.

Głodny wychodzi więc z gorącą obietnicą sytości w ręku. Wgryza się w miękki chlebek i feerię smaków, temperatur i konsystencji. Na chodnik kapie tahini, spadają kawałki ostrej marchewki. Ale nic to, przecież chodniki w Izraelu i tak nie grzeszą czystością.

W zagłębiach fast foodów na izraelskich ulicach obok szoarmy wyrastają często lokale z pizzą o – jak już wspomniano – kiepskiej jakości, ale jakimś cudem wciąż robiącą wśród Izraelczyków ogromną karierę. Z trójkąta raczej nic nie kapie, za to prostokątny kartonik, na którym podaje się klientowi kawałek pizzy, dołączy po konsumpcji do leżącej na chodniku marchewki.

Sabich, ach ten sabich! Nęcący zapachem smażonych bakłażanów już dwie ulice dalej. I znów ceremonia, znów zręczne ruchy i rywalizacja o miano najlepszego w mieście. Ba! Nawet w kraju. Budki z sabichami są prawie jak partie politycznie – zwolennicy każdej z nich są gotowi pokłócić się o ich dominację zupełnie na poważnie.

Po wszystkim, albo też po prostu gdzieś w środku dnia, gdy cukier we krwi opadnie, można zakupić na wynos kawę hafuch w kartonowym kubeczku, a do papierowej torebki wrzucić kilka rogalach. Maafe – góry ułożonych równiutko słodkich bułeczek z serem, chałwą i czekoladą pysznią się na ladach sieciowych kawiarni. Każdy może dotknąć, może też kichnąć, a nie widomo, czy rozkładający nie drapał się wcześniej za uchem. Rogaliki gołymi palcami wkłada się do torebek i idzie zważyć do kasy. Słodkie „co nieco” (choć trudno to tak nazwać biorąc pod uwagę ilości kalorii, które te maleństwa raczą posiadać) je się w biegu, prosto z torebki,  w towarzystwie gołębi i wróbli, które zlatują na widok rozrzuconych dookoła okruchów.

Izraelczyk lubi zjeść w biegu, pokruszyć, pobrudzić, wytrzeć ręce po tłuszczu z falafela w cienkie chusteczki z metalowego dozownika ustawionego na jedynym stoliku przy budce. Nie przeszkadza mu, że fastfoodowe przybytki z higieną nie mają zbyt wiele wspólnego. Że podłoga się lepi, a sprzedawca w tych samych lateksowych rękawiczkach zarówno kroi mięso jak i wydaje resztę ze stu szekli.

Uliczne jedzenie ze swoimi smakami, specyficznym ceremoniałem    i estetyką to rodzaj miejscowego folkloru. Warto ominąć polecane w przewodnikach restauracje by poczuć smak tłustych frytek, usłyszeć z głośnika orientalną muzykę i poprzepychać się z innymi klientami przy ladzie. Tam posmakować można tego zwykłego Izraela i spotkać przeciętnego, zabieganego Izraelczyka.

fot. Karolina van Ede - Tzenvirt
fot. Karolina van Ede - Tzenvirt

Autor

  • Karolina van Ede-Tzenvirt

    (ur. w 1977 r.) dziennikarka, prelegentka i prowadząca program kulinarno - kulturowy o Izraelu „Feesten & Falafels” w holenderskiej telewizji Family 7 . Redaktorka „Kalejdoskopu” i wydawczyni portalu. Autorka przewodników po Izraelu oraz książki „Zostawić za sobą świat. O poszukiwaniu tożsamości”. Mieszka w Izraelu od ponad 20 lat.

    karolina.vanedetz@kalejdoskop.co.il van Ede-Tzenvirt Karolina