tekst Karolina van Ede-Tzenvirt
W Ukrainie trwa wojna, a Polska żyje nią tak, jakby działa się na jej własnym podwórku. Polacy ruszyli z pomocą – z kolei Izraelczycy bez większych emocji przyglądają się wojnie z perspektywy medialnych doniesień. Ukraina jest dla nich zbyt odległa. I po części niezrozumiała.
– Może lepiej żebyście teraz nie lecieli? Wojna będzie – słyszę w słuchawce głos ojca. Dzwonię, by mu powiedzieć, że kupiliśmy bilety do Polski i przyjeżdżamy po półtorarocznej przerwie. – Jaka wojna, tato? Żadnej wojny nie będzie! – odpowiadam.
Kilka dni po naszym przyjeździe budzimy się w nowej rzeczywistości. A jednak to zrobił: Putin zaatakował Ukrainę. Nikomu z nas nie chce się w to wierzyć. Nawet moim rodzicom, którzy o nieuchronności ataku byli podobno przekonani. Niemożliwe, że w XXI wieku, niecałe osiemdziesiąt lat po wielkiej, morderczej wojnie, która straumatyzowała pokolenia Europejczyków, jeden kraj napada na drugi.
Wśród Polaków odzywają się demony przeszłości. Ludzie ustawiają się w kolejkach po paliwo. „Benzyny czasowo brak” – spostrzegam wydrukowane naprędce kartki przyklejone taśmą do dystrybutorów na kilku kolejnych stacjach. W Biedronce też tłumy: szczególnie starsi kupują papier toaletowy, makarony, ryż, mąkę. Niektórzy z nich pamiętają jeszcze okupacyjny głód, spadające bomby. Moją 86-letnią ciotkę, którą odwiedzam kilka dni przed wyjazdem, zastaję siedzącą przed telewizorem. Wiadomości włączone są na okrągło, obok fotela pudełko chusteczek.
– Stanęliśmy wtedy, wiosną 45’, na plandece ciężarówki, która miała nas zawieźć do dziadków – wspomina ciocia ze łzami oczach. – Stamtąd mieliśmy świetny widok. Mama wskazała na panoramę miasta i powiedziała do nas: – Patrzcie, dzieci: to była kiedyś Warszawa.
W oczach stają mi łzy, bo i moje pokolenie ma to we krwi. W naszym DNA cierpienia zapisano przecież, jak to jest być ofiarą wojny. Zupełnie nie dziwi mnie, że tak wielu znajomych ruszyło na pomoc. Spakowało jedzenie, ubrania, pieluchy, słodycze i pojechało na granicę polsko-ukraińską.
Na piechotę po życie
Maria do przejścia w Hrebennem musiała iść na piechotę. Sznur samochodów się nie kończył. Dobrze, że była sama, szczuplutka w sportowych butach. Z lekkim plecaczkiem przeszła aż dwanaście kilometrów. Nie chciała nieść butelki z wodą. Miała przy sobie pustą i napełniała tylko trochę, na parę łyków. Ale tę samą trasę pokonywali też ludzie starsi, w gorszej kondycji, z dziećmi, z bagażem. Olena osiem dni wcześniej urodziła swoje pierwsze dziecko, przez cesarskie cięcie. Do granicy szła dwadzieścia trzy kilometry. W lesie obok drogi co kilkaset metrów porzucona walizka, zbyt ciężkie buty, zbędne kilogramy. Starszy pan szedł w kapciach i dwóch parach skarpet. Już po kilku kilometrach zdążył obetrzeć sobie stopy.
Maria ma szczęście, bo w Polsce czeka na nią praca w prywatnym domu, zakwaterowanie i życzliwi pracodawcy. Wie, dokąd jedzie, i że może tam zostać ile tylko zechce. Olena znalazła pokój w hotelu, który otworzył swoje drzwi uchodźcom. Wielu z tych, którzy idą w stronę granicy, nie wie jeszcze, czy kolejną noc przyjdzie im spędzić na dworcu czy w przygotowanej sali gimnastycznej.
Gdy w końcu przekraczają granicę spotyka ich widok, jakiego się nie spodziewali. – Czegoś takiego nigdy nie widziałam. Ludzie stoją z herbatą, kawą, zupą, ciepłym jedzeniem. Mają ze sobą worki ubrań i koców. Inni stoją z wyciętymi naprędce kartonowymi tabliczkami z informacją, ile osób mogą zabrać, przenocować, podwieźć. Nie chcą pieniędzy, chcą ratować życie. Tłum uchodźców napotyka po drugiej stronie szlabanu tłum aniołów – mówi Maria.
Bracia Słowianie
W Warszawie, gdzie się zatrzymuję, o niczym innym się nie mówi. Telewizje informacyjne włączone są w domach bez przerwy. Nie ma rozmowy, która nie odnosiłaby się do wojny. Na autobusach powiewają ukraińskie flagi, w tramwajach na ekranach zamiast kolejnych przystanków wyświetla się napis po ukraińsku: „Jesteśmy z wami – Slava Ukraini”. Na ulicach demonstracje. Żółty i niebieski – kolory ukraińskiej flagi – rzucają się w oczy na każdym kroku. Polska żyje strachem Ukraińców, żyje strachem przed wojną, niedowierzaniem, że w ogóle wybuchła. Ale żyje też pomaganiem. Znalazła sposób, by ten lęk przekuć w działanie.
Od samego rana dostaję wiadomości, zapytania i prośby o pomoc. Ktoś szuka mieszkania dla mamy z dzieckiem, ktoś inny właśnie kwateruje całą rodzinę. Ktoś jeszcze szuka łóżeczka, pieluch, dżinsów w rozmiarze M czy podwózki do Krakowa. Inni mają coś do oddania, idą kupić cukierki i mleko w proszku by rozdawać je przyjeżdżającym.
Na Dworcu Zachodnim w Warszawie Piotrowi, przedsiębiorcy, który odwołał tego dnia wszystkie spotkania, trudno przebić się przez tłum niosących pomoc. Wciskają i jemu batoniki energetyczne i soczek, w końcu może on też jest Ukraińcem. Z dworca wyjeżdża z rodziną, z którą skontaktował się dzień wcześniej. To mama i trójka dzieci. Najstarszy, Siergiej, właśnie obchodzi 18 urodziny.
– Modliliśmy się, żeby przejść granicę na czas. Dziś już by mu nie dali opuścić kraju – mówi zapłakana Olga. Płacze, bo na stole w kuchni, w mieszkaniu po babci Piotra, zastała tort urodzinowy ze świeczkami.
Wszyscy płaczą. Przed telewizorami, podczas rozmów z rodziną, ze znajomymi, tymi tu, w Polsce i tam, w Ukrainie. Płaczą w uścisku przy rozłące czy po otrzymaniu oferty pomocy. Płaczę i ja, kiedy do domu moich rodziców przyjeżdża pierwsza Ukrainka. Nie znamy się, ale ściskamy się mocno i łkamy sobie w ramiona.
Wichura uczuć w moim sercu i w mojej głowie. Nikt nie wie, z czym je się tę wojnę. Jak przyjąć do wiadomości, że tuż obok, tak blisko, giną ludzie, bracia. Ukraińcy są częścią polskiej historii, tkanką w naszym ciele: jeszcze przed wybuchem wojny pracował ich w Polsce grubo ponad milion. Po przedłużonej pandemią przerwie wracam do Warszawy pełnej ukraińskich sprzedawczyń, kelnerów, fryzjerów. Jesteśmy tak sobie bliscy, że nie musimy nawet znać swoich języków – co trzecie słowo brzmi prawie tak samo. To okropne kłucie w sercu miesza się ze ściskiem w gardle, którego doświadczam widząc skalę pomocy płynącej od Polaków. W tym czasie, zupełnie niedaleko ode mnie, dzieci siedzą w lodowatej piwnicy i modlą się by przeżyć ostrzał ich miasta, ich domu. Odnoszę wrażenie, że za chwilę rozsypię się na tysiąc kawałków. Odreagowuję głupim serialem na miękkiej kanapie. Bogu dzięki, mam ten komfort.
Exodus
Lecę z powrotem do Izraela. Bilet kupiłam już dawno. Przy okienku dowiaduję się, że z gitarą, którą wiezie mój syn, będzie problem. Lot jest przepełniony. Szykuję słuchawki na czas lotu: spodziewam się grup izraelskiej młodzieży, która – jak to młodzież – nie będzie raczej spała w ostatnią noc wycieczki. Ale mylę się. W kolejce do samolotu, oprócz kilku Izraelczyków obwieszonych zakupami ze Złotych Tarasów, stoją Ukraińcy. Matki z dziećmi, rodziny, pary. Część z nich na rękach trzyma małego pieska, w torbie kota. LOT pozwolił im je wziąć do samolotu. Moja czterolatka zaczepia kremowego pudelka.
– Ciekawe czy się zaaklimatyzuje w Izraelu – odzywa się do mnie właściciel psa – Michael. Nawiązujemy rozmowę. – Oboje mamy obywatelstwo, ale ostatnimi laty mieszkaliśmy w Kijowie. Miałem tam pracę, psa wzięliśmy niedawno, teraz uciekamy – opowiada.
Michael i jego żona mają w Jerozolimie rodzinę. Zamieszkają z nimi aż do czasu znalezienia nowego lokum. Wyglądają na takich, których stać na szybkie wynajęcie mieszkania w niewyobrażalnie drogim Izraelu. Ale samolot jest też pełen wielu innych. Klasa biznes zapełniona po brzegi. Na fotelach po tysiąc czy dwa tysiące dolarów za lot siedzą też dzieci. Zastanawiam się, czy są tak bogaci, czy wyskrobali ostatnie oszczędności, by tylko uciec. Daję Michaelowi swój numer – na wszelki wypadek.
W Ukrainie mieszka mój kuzyn. Nabyty dzięki mężowi, ortodoksyjny Żyd, Izraelczyk, Chabadnik. Wraz z żoną i pięciorgiem dzieci został oddelegowany, by budować i wspierać żydowską społeczność w mieście Dniepr w środkowo-wschodniej części Ukrainy. Dzwonię do niego.
– Jesteśmy w drodze na południe – mówi Menachem. – Stoimy w korku już ponad dzień. Posuwamy się bardzo wolno. Chcemy przekroczyć granicę z Rumunią i stamtąd polecieć do Izraela.
Na ekranie telefonu widzę kręcącą się na tylnym siedzeniu dzieciarnię. Na dworze mróz i śnieg. Kilka godzin później Menachem wysyła filmik. Na podłodze, w piwnicy kuchni Chabadu, do którego udało im się dotrzeć, porozkładane są materace, koce, poduszki. Jest też ciepły posiłek. Żydzi mogą na siebie liczyć. Kolejne nagranie robi córka Menachema. Rabbi stoi na śniegu, nie traci ducha. – Jedziemy – mówi. – Be-ezrat Ha-Szem (hebr. z Bożą pomocą) dojedziemy do granicy – zza ekranu słychać coraz wyraźniej cichy płacz. – Ale nie smućmy się – ciągnie Menachem – Dziś Rosz Hodesz Adar, najweselszy dzień roku. Mi sze-nichnas Adar marbim be-simcha (hebr. kiedy przychodzi miesiąc Adar, radość rośnie) – mówi Menachem. Mała rozkleja się na dobre, niebo jest ciemnoszare, pada śnieg. Gdzieś z tyłu, za ich plecami, ktoś strzela z karabinu. Niestety nie plastikowego.
Daleko od wojny
Lądujemy. Spodziewam się wzruszonych tłumów ze łzami w oczach. Na lotnisku nie czekają na nas jednak ani batoniki, ani pieluchy, ani gorąca zupa. Cisza. Przecież ktoś wie, że w tym samolocie są uchodźcy. Może nie bezradni, może nie z jedną torbą w ręku, ale jednak uchodźcy, którzy potrzebują przynajmniej uścisku, powitania, pokrzepienia. Uderza mnie to bardzo.
Rano, już po powrocie do domu, budzę się w innym świecie, w którym wojna dzieje się daleko. Ten świat też ma przecież swoje wojny, swoje strachy i demony. Odsiewam wpisy polskich znajomych na Facebooku i widzę, że Ukraina już nie gra pierwszych skrzypiec. Nikt się nie organizuje, nie załatwia wózków dziecięcych, zeszytów szkolnych czy podpasek. Wszyscy patrzą na rząd. Niech oni tam, na górze, wyślą jakąś pomoc, samolot, lekarzy, niech pokażą, że pomagamy, niech ratują czystość naszych sumień.
Wreszcie coś rusza. Oburzeni ludzie wychodzą na ulice. Przed ambasadą Rosji demonstrują tysiące, w większości pochodzenia ukraińskiego. Posiadacze podwójnego obywatelstwa – izraelskiego i rosyjskiego – ostentacyjnie palą swoje rosyjskie paszporty. Tel Awiw oświetla urząd miasta na żółto i niebiesko. Do pomocy angażują się fundacje, organizacje, prywatne osoby. Na Facebooku ludzie zachęcają do kupowania noclegów w Kijowie i w całej Ukrainie po to, by szybko wpłacić jakąś sumę na konto właścicieli. Posty znajomych: prośby o modlitwę, poruszające do łez zdjęcia zniszczonych ukraińskich miast.
Idę na promocję jakiejś książki. Afterparty jak gdyby nigdy nic. Temat Ukrainy wychodzi dopiero po półgodzinnej rozmowie. – Co my zrobimy z tymi uchodźcami? A czy ty wiesz, ilu z nich to nie-Żydzi? – mówi oburzony Gal z Jerozolimy. Nie komentuję, nie mam siły.
W głównym wydaniu wiadomości, po szeregu materiałów o wojnie, pada ważna informacja: z powodu wojny producenci znanego izraelskiego serialu zostali zmuszeni do odwołania planowanych zdjęć na Ukrainie. Nie ma jednak powodu do obaw: czwarty sezon zostanie dokończony w Rumunii. Co za ulga.
W Izraelu jestem daleko od wojny, tej, którą zostawiłam w Polsce, i którą żyłam przez ostatnie dni. Izrael żyje pełnią bliskowschodniego życia i jeśli ogląda się za siebie z nostalgią na Europę, to tylko przez pryzmat diaspory, swoich braci. Ukraina jest tutaj niezrozumiała i odległa.
Ratujemy, ale tylko naszych
Kilka dni później oglądam w telewizji relację z powitania samolotu pełnego ukraińskich Żydów przez śpiewającą i tańczącą młodzież. To lot zorganizowany przez agencję United Hatzala. Tydzień później lądują jeszcze trzy takie samoloty ze świeżo upieczonymi imigrantami. Tam pewnie też będą tańce. Pojedynczy uchodźcy na pokładzie takich samolotów jak mój muszą zadowolić się powitaniem kontrolera paszportowego. A nawet pokoczować kilka godzin na podłodze terminala w oczekiwaniu na decyzję o wjeździe do kraju. To nie jest takie proste. Do Ziemi Obiecanej powrócić mogą tylko swoi.
Agencja Żydowska we współpracy z rządem i NGOsami urządza ewakuację z Ukrainy. Pomaga w przedostaniu się ukraińskich Żydów za zachodnią granicę – do Polski, Słowacji, Rumunii, Mołdawii i na Węgry. Do kraju sprowadzono już w specjalnej akcji ponad setkę żydowskich sierot. Na Ukrainie mieszka około 43 tysiące Żydów, a około 200 tysiącom należy się prawo powrotu. Agencja Żydowska przyjęła (do dnia 4.03.2022) ponad 5 tysięcy wniosków o aliję. Wydano też specjalne, tymczasowe pozwolenie na wjazd nie-żydowskiego członka rodziny bez wymaganych dokumentów poświadczających jakiekolwiek żydowskie korzenie.
Gdy piszę ten tekst, wciąż ratujemy tylko naszych. Nie-żydowskich uchodźców praktycznie tutaj nie ma. Na granicy zawrócono około 80 osób. Izrael takowych nie przyjmuje, z nielicznymi wyjątkami wpuszczenia na wizie turystycznej.
Poranne przeglądanie Facebooka zastępuje mi mocne espresso. Mam ochotę wyrzucić kilka osób z grona znajomych. Znów otwierają się niezagojone rany Holokaustu. Ludzie, których brałam za wrażliwych, bogobojnych, piszą, jak ciężko im solidaryzować się dzisiaj z Ukraińcami. Że wojenne zbrodnie, popełnione przez Ukraińców 80 lat temu, nie pozwalają im przejmować się Bogu ducha winnymi dziećmi w Charkowie czy w Kijowie. Nie zapominajmy, że nas mordowali – czytam ze zgrozą w oczach. Ukraińcom żałuje się nawet empatii.
Na moim zachwycie nad otwartym sercem Polaków też widnieje głęboka rysa. Bo przecież pomagamy swoim, i w kontekście zagrożenia, które dobrze rozumiemy. Nie potrafiliśmy stanąć na wysokości zadania, gdy kilkadziesiąt kilometrów dalej, na polsko-białoruskiej granicy, dzieci z ciemnymi oczami prosiły o wodę i pomoc, a do naszych drzwi pukała siostra z innym niż płowy warkoczem.
Cierpienie, którego nie rozumiemy, nie wzrusza. A może czas, by zaczęło. Gdy cierpienie wzrusza, nie ma uchodźcy – jest człowiek. A gdy jest człowiek, to i wojny nie wybuchają.
Autor
-
(ur. w 1977 r.) dziennikarka, prelegentka i prowadząca program kulinarno - kulturowy o Izraelu „Feesten & Falafels” w holenderskiej telewizji Family 7 . Redaktorka „Kalejdoskopu” i wydawczyni portalu. Autorka przewodników po Izraelu oraz książki „Zostawić za sobą świat. O poszukiwaniu tożsamości”. Mieszka w Izraelu od ponad 20 lat.
karolina.vanedetz@kalejdoskop.co.il van Ede-Tzenvirt Karolina