tekst Karolina Przewrocka-Aderet

Nie wiem, do jakiego Izraela wrócę po tej wojnie. Jedno jest pewne: coś się skończyło, coś pękło. I nigdy już nie będzie takie samo.

We wczesny sobotni poranek 7 października wszystko było nie tak. Syreny alarmowe, które wyrwały Izraelczyków ze snu, były dłuższe i bardziej natrętne niż zwykle. Nie mijały mimo upływu kwadransów; po chwili ich dźwięk równie głośno wybrzmiewał już nie tylko – jak zwykle – na południu kraju, ale też w centrum – tam, gdzie nie zwykliśmy go słuchać zbyt często. 

Parzyłam kawę, gdy z głębi telewizora dotarły dziwne obrazy: uzbrojonych mężczyzn w czarnych kominiarkach obsiadających białe jeepy, krążących po osiedlach niepokojąco dobrze mi znanych. Niedługo potem zdezorientowani dziennikarze odczytywali treści wiadomości wysyłanych do programu na żywo: „przekażcie wojsku i policji, że jesteśmy tu sami. Niech przyjadą jak najszybciej, niech nam pomogą”. I wreszcie informacja: Hamas przekroczył płot separacyjny, wjechał na terytorium Izraela i otoczył kibuce. Nie ma wojska, policji, nie ma nawet oficjalnej wypowiedzi rządzących. Jesteśmy zupełnie sami.

Od tego momentu wszystko toczyło się szybko: pakowanie, powrót do Tel Awiwu z weekendowego wypadu. Informacja od męża, że lecimy do Polski jedynym możliwym w tych godzinach lotem przez Bukareszt i Frankfurt – zgodnie z naszą umową z wojny majowej w 2021 r. o tym, że gdy zaczynają wyć syreny i kroi się dłuższa walka, nie zwlekamy, lecz czym prędzej bierzemy naszego małego syna na lotnisko.

Przed kontrolą bezpieczeństwa trwały długie pożegnania. Nie takie, jak zwykle – szybki buziak w policzek. W sobotę ludzie żegnali się długo, czule i ze wzruszeniem w oczach. Tak, jakby wiedzieli, że tym razem mogą się już nie zobaczyć.

Na lotnisku dwa alarmy i siła drobnych gestów. Podczas pierwszego z nich przemiły pan wyciągnął z teczki książki i ułożył je sobie na głowie, jedną na drugiej, rozśmieszając przestraszone dzieci.

Gdy wreszcie udało nam się wsiąść do samolotu, wciąż nie mieliśmy pewności, czy w ogóle polecimy. Chwilę wcześniej był alarm; baliśmy się, że rakiety wystrzelą w naszym kierunku, gdy będziemy się podnosili z płyty lotniska. Kilka minut później, po osiągnięciu wysokości przelotowej, oddychaliśmy już z ulgą. Udało nam się uciec. Wraz z nami – wielu izraelskim rodzinom, w tym z południa kraju, które na lotnisko udały się jedynie z paszportem w ręku, wykorzystując chwilową przerwę w ostrzale.

W hotelu w Bukareszcie spotkałam spanikowaną izraelską rodzinę. Nie wiedzieli, gdzie się podziać; wsiedli do pierwszego lepszego samolotu bez jakiegokolwiek planu. Porozmawialiśmy chwilę, smutni i niepewni najbliższych dni. Ale szczęśliwi, że w tej krótkiej chwili mamy swoje wsparcie, że nie jesteśmy sami.

Oddajemy Państwu do dyspozycji serwis specjalny „Kalejdoskopu”. W tych szczególnych dniach, które – jak już niestety wiemy – zapiszą się krwawo w historii Izraela i całego regionu. Mamy nadzieję, że przekazywane informacje pomogą nam wszystkim lepiej zrozumieć wydarzenia, a wymiana myśli przyniesie jakąś ulgę. I pomoże choć na chwilę znowu poczuć się razem – bo osamotnienie po tamtym sobotnim poranku jest traumą, która pozostanie z nami już na zawsze.

Wojna w Izraelu
Karolina van Ede-Tzenvirt

Modlitwa na zgliszczach

Na zaproszenie izraelskiego MSW przedstawiciele różnych wspólnot religijnych wzięli udział w poruszającej wizycie w kibucu Kfar Aza.

PRZECZYTAJ »

Autor

  • (ur. w 1987 r.) – redaktor naczelna „Kalejdoskopu”, dziennikarka, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. Autorka „Polanim. Z Polski do Izraela”. Współautorka antologii „Przecież ich nie zostawię. O żydowskich opiekunkach w czasie wojny” oraz – wraz z ks. Adamem Bonieckim – książki „W Ziemi Świętej”.

    Przewrocka-Aderet Karolina